wtorek, 18 sierpnia 2009

Aaaa Kanadę na Irlandię wymienię - bezpośrednio


We are the Fenian Brotherhood, skilled in the arts of war,
And we're going to fight for Ireland, the land we adore,
Many battles we have won, along with the boys in blue,
And we'll go and capture Canada, for we've nothing else to do.

Jeśli sądzicie, że sobie z Was kpimy, to niestety ale jesteście w błędzie. Nie przejmujcie się - w 1866 wszyscy mieszkańcy brytyjskich kolonii w Kanadzie przecierali oczy ze zdumienia, słysząc o dobrze uzbrojonych irlandzkich wojskach, które jak gdyby nigdy nic wkroczyły na ich teren i zaczęły strzelać. Jak do tego doszło i tak w zasadzie to o co chodziło?

W 1848 roku tzw. powstanie młodoirlandzkie upadło, rozgromione przez Brytyjczyków i dobite klęską głodu, która zmusiła wielkie rzesze Irlandczyków do emigracji, głównie do USA. Nie zrezygnowali oni jednak z marzeń o niepodległości - już w 1858 w Stanach powstaje Bractwo Fenian o jasno określonym celu - Irlandia dla Irlandczyków, Angole do piachu. Fenianie szybko zyskują popularność, nie tylko wśród irlandzkich emigrantów, ale także wśród pozostałych mieszkańców Północy USA, tradycyjnie niechętnych Anglikom i królowej. Ponieważ na tych sympatiach i antypatiach można było wiele ugrać w amerykańskiej polityce (głosy Irlandczyków były liczne i ważne), Fenianie wraz ze swoim programem przebijają się na najważniejsze salony Waszyngtonu i Nowego Jorku.

W wyniku poparcia udzielanego przez amerykańskie elity a także dzięki znacznym zasobom gotówki uzyskanym dzięki sprzedaży bonów, które miały zostać wykupione przez rząd niepodległej Irlandii, na łonie organizacji powstaje śmiały by nie rzec szalony plan - zabierzemy Brytolom Kanadę i wymienimy na Irlandię! Ba, jeszcze nam pewno dopłacą! Na przełomie 1865 i 1866 roku weteran wojny secesyjnej generał Thomas "Walczący Tom" Sweeney opracowuje szczegóły przedsięwzięcia - 25 tysięcy Fenian wmaszeruje w 3 kolumnach do Kanady w krótkim czasie opanuje cały kraj. Na czas przygotowań do inwazji, generał uzyskuje nawet specjalne zwolnienie z amerykańskiego wojska. Moment wydaje się sprzyjający - właśnie skończyła się wojna secesyjna, więc broni i ludzi potrafiących z niej korzystać jest pod dostatkiem. A pieniędzy, jak już wspomnieliśmy, Fenianom również nie brakowało.


Na początku 1866 Fenianie spotykają się z Andrew Jacksonem, prezydentem USA, który nieoficjalnie obiecuje uznać Irlandzką Republikę Kanady, o ile powstańcom uda się ją stworzyć. Zachęceni poparciem, Irlandczycy w lutym 1866 zatwierdzają plan inwazji i zupełnie oficjalnie rozpoczynają przygotowania do wojny. Nikt nie traktuje ich planów serio.

Obserwując co działo się potem można powiedzieć jedno - nikt nie wierzył, że zaatakują. zwłaszcza po tym jak 19 kwietnia 1866 rozbita zostaje pozorowana inwazja na Wyspę Campobello (Nowy Brunszwik). Jednak 31 maja 1866 Fenianie zaskakują wszystkich - po unieruchomieniu amerykańskiej kanonierki, ok. 1500 Irlandczyków z naszywkami IRA oraz pod zieloną flagą przekracza graniczną rzekę Niagara i atakuje brytyjskie posterunki. Pada Fort Erie, Fenianie rozbijają okoliczne siły wroga. I tu następuje niekorzystny splot okoliczności.



Po pierwsze, spodziewane posiłki nie docierają, bo Amerykanie naprawiają kanonierkę i uniemożliwiają przeprawę kolejnym 3 tysiącom dobrze uzbrojonych weteranów wojny secesyjnej. Po drugie, amerykański rząd widzi, że za chwilę może mieć na karku wojnę z Anglią, bo wygląda na to, że traktowani z przymrużeniem oka irlandzcy bojownicy naprawdę zaczęli strzelać. Waszyngton działa szybko i w miarę skutecznie - aresztuje wszystkich "którzy mogliby wyglądać jak Fenianie", zabiera im broń i funduje bilety kolejowe do domu pod warunkiem złożenia przysięgi nie atakowania sąsiadów USA bez zgody Boga, prezydenta i rządu. Wprawdzie sympatyzujący z Irlandczykami funkcjonariusze rządowi po cichu oddają im broń, zabierają bilety i zachęcają do skopania Angolom tyłków, ale cała sprawa powoli zaczyna się rozłazić. W efekcie, druga z trzech kolumn (atak od strony Detroit) w ogóle nie atakuje Anglików, co powoduje klęskę pierwszej kolumny, która pod naciskiem po kilku dniach musi się wycofać do USA. Amerykanie aresztują Fenian za organizowanie nielegalnych akcji zbrojnych, ale zaraz potem wypuszczają.


Ostatnim akcentem wojny jest atak kilku tysięcy Fenian (trzecia kolumna) na wschodnią Kanadę, który kończy się wygraniem paru potyczek i ucieczką za granicę z braku lepszych opcji. Ścigające oddziały brytyjskie przekraczają granicę USA i przez pomyłkę zabijają 1 cywila. W sumie - dość żenująco.

Summa summarum, Irlandczycy nie zdobywają Kanady, choć bardzo chcą i całkiem nieźle się starają. Próbują jeszcze parę razy potem w XIX wieku, ale nadal bez powodzenia. W walkach wspierają ich też inne nacje, jak uwolnieni niewolnicy z Południa i kilkuset Indian z plemienia Mohawków. W 1881 Fenianie testują nawet łódź podwodną, która ma zatapiać brytyjskie okręty, ale okazuje się ona niezdatna do użytku. Dziś to cudo można oglądać w muzeum.


Niepodległość Irlandia odzyska dopiero po I wojnie światowej, bez wymiany na Kanadę czy inne brytyjskie dominium. W sumie to chyba nawet szkoda...

środa, 12 sierpnia 2009

Chwalebna Brazylijska Rewolucja Szczepionkowa

Rio de Janeiro z początku XX wieku nie było miejscem, do którego chcielibyście pojechać na wakacje. Szczerze mówiąc, to ja nawet dziś bym tam nie pojechał, ale są tacy, co jeżdżą. Podobno niektórzy wracają i tylko co drugi ma AIDS. No dobra, dość głupich osobistych dygresji. Zacznijmy jeszcze raz.

Rio de Janeiro z początku XX wieku nie było miejscem, do którego chcielibyście pojechać na wakacje. Brak podstawowej infrastruktury (kanalizacja, wodociągi, wysypiska śmieci) oraz jakiejkolwiek polityki sanitarnej (nie wywożono śmieci, z ulic nie uprzątano nieczystości) sprawiały, że miasto to stanowiło idealny poligon do badania procesu rozprzestrzeniania się różnych chorób w warunkach miejskich. I tak, tylko w latach 1894 -1904 przez miasto przetoczyły się następujące epidemie:
  • odra
  • gruźlica
  • tyfus
  • trąd
  • żółta febra
  • ospa wietrzna
  • dżuma
Niezły zestaw, prawda? Nic dziwnego, że w 1902 roku prezydent Brazylii stwierdził, że zasadniczo to on ma dość tej chorej sytuacji i że władze miejskie muszą zrobić coś, by ją uzdrowić. Ratusz pomyślał, przeliczył otrzymaną od prezydenta kasę, połowę zgarnął dla siebie i wziął się do roboty. Po pierwsze, wyburzono większość starych ruder, w których lęgły się choroby, mieszkańców przesiedlając na obrzeża Rio. Zapomniano tylko poinformować ich o tym i zapewnić lokale zastępcze, kładąc podwaliny pod dzisiejsze slumsy. Po drugie, zorganizowano Brigadas Mata Mosquitos - ekipy rozprawiające się z moskitami, szczurami i innym przenoszącym choroby paskudztwem. Wprowadzono także wywóz śmieci, ale tylko w co lepszych dzielnicach.

Ukoronowaniem kampanii miała być wielka akcja szczepień ochronnych, zaplanowana na 1904 rok. Tak jak i całą wojnę z chorobami, szczepienia przeprowadzano z właściwym ratuszowi wdziękiem i polotem. 31 października 1904 wprowadzono Ustawę o przymusowych szczepieniach, na mocy której już 1 listopada uzbrojone oddziały policji zaczęły wpadać nocą do domów, wywlekać śpiących ludzi na ulice gdzie w specjalnych pojazdach wbijano w nich igły i wstrzykiwano podejrzanie wyglądające substancje.

Ludzie mieli już dość. Nie tylko wyburza im się domy nie informując o tym i nie zapewniając innego dachu nad głową, to jeszcze chce się ich otruć! Szczepienia, dobre sobie! Jakby to miało pomagać, to ludzie sami by przyszli i nie trzeba by ich było siłą zmuszać. Słowem - miejsce rzetelnej informacji, której całkowicie zabrakło, zajęły podejrzenia, plotki i strach. Najbiedniejsi mieszkańcy Rio wyszli na ulice.


5 listopada powstała Liga Przeciwko Obowiązkowym Szczepieniom, która domagała się uszanowania prawa ludzi do zapadania na dowolne choroby i zaprzestania szczepień. Liga zorganizowała protesty, które przerodziły się w zamieszki. Między 10 a 16 listopada 1904 roku większa część Rio de Janeiro została spalona i splądrowana przez szalejący tłum, do którego z nieznanych przyczyn przyłączyli się słuchacze szkół oficerskich, rzecz jasna z bronią w ręku. Rząd zawiesił szczepienia i wprowadził na ulice wojsko. W efekcie, rebelię stłumiono a aresztowanych buntowników zesłano do odległych regionów Brazylii, gdzie zapewne zmarli na różne tajemnicze choroby. Zginęło 30 osób, 110 zostało rannych.

W uznaniu zasług w zakresie walk z chorobami i krzewienia idei obowiązkowych szczepień, w 1907 roku w Berlinie kierujący kampanią dr Oswaldo Cruz otrzymał złoty medal podczas XIV Międzynarodowego Kongresu na rzecz Higieny i Badań Demograficznych. Dziś jego imię nosi instytut badający nowe metody zwalczania różnego typu chorób i epidemii.

sobota, 8 sierpnia 2009

Rożestwienski widzi Japońców

Jak pewnie wszyscy wiemy z nudnych lekcji historii, w 1904 roku zaczęła się wojna rosyjsko-japońska, w której to batiuszka car i jego naród dostali tęgiego łupnia. Japończycy szybko uporali się z rosyjską flotą na Pacyfiku i rozpoczęli oblężenie Port Artur. Car podjął desperacką i szaloną decyzję - wysłać w rejon walk Flotę Bałtycką, w sumie 38 okrętów, z czego kilkanaście w miarę nowych i w miarę zdatnych do użytku. Flota ta w przedziwny sposób opłynęła prawie cały glob aby na końcu polec w bitwie pod Cuszimą. Po drodze jednak przydarzyło jej się sporo absurdalnych rzeczy... Tak oto dochodzimy do sedna naszej opowieści - słynnego incydentu pod Dogger Bank.



Ławica Dogger Bank leży na Morzu Północnym, w połowie drogi między drogi między Anglią a Danią i stanowi częsty rejon wypraw rozmaitych łodzi rybackich. Tak było w 1904 roku, tak jest i dziś. To tak na wszelki wypadek, gdybyście nie wiedzieli.

Ówczesna Flota Bałtycka była absurdalnym połączeniem okrętów z różnych epok, obsadzonych niedoświadczonymi marynarzami i dowodzonych przez niekompetentnych oficerów. Dość powiedzieć, że już podczas rejsu przez Morze Bałtyckie doszło do kilku zderzeń, awarii i pomniejszych incydentów, które w połączeniu z informacjami o tragicznym losie jaki spotkał rosyjską flotę Pacyfiku stwarzały atmosferę pesymizmu, nerwowości i ogólnego chaosu.

Car, w odróżnieniu od Japończyków, wierzył, że Flota Bałtycka jest w stanie odmienić losy wojny. Z tego względu rozkazał wyasygnować wielkie kwoty na zabezpieczenie podróży tych statków na Morze Żółte. Sporo wydano na opłaty portowe, równie dużo na węgiel i zaopatrzenie. Dużą kwotę otrzymała też carska Ochrana, która miała zapewnić informacje o ewentualnym zagrożeniu ze strony Japończyków.

Problem rosyjskiego wywiadu polegał na tym, że nie bardzo miał o czym donosić, ponieważ Japończycy kompletnie zignorowali szaloną rosyjską eskapadę. Z drugiej strony, głupio było wziąć 6 mln rubli w złocie i nie przynieść niczego w zamian... Do Petersburga płynęły więc szeroką rzeką listy rzekomo zwerbowanych agentów, informacje o ruchach japońskich okrętów, które nigdy nie istniały a także dane o planowanym ataku japońskich kutrów torpedowych na Flotę Bałtycką podczas przechodzenia przez cieśniny duńskie lub przez Kanał La Manche. Informacje te docierały też do niedoświadczonych marynarzy i ich oficerów, wprowadzając atmosferę nerwowości i oczekiwania na nieuchronny atak.

W tej sytuacji wystarczył już tylko drobny kamyczek by uruchomić lawinę. 21 października 1904 roku pijany w sztok kapitan rosyjskiego okrętu zaopatrzeniowego "Kamczatka" nadaje w eter wiadomość - "Zostaliśmy zaatakowani przez japońskie torpedowce!" Flotylla przepływa wtedy przez Ławicę Dogger Bank. Ogłaszany jest alarm bojowy, kolejny w ciągu ostatnich kilku dni. Flotylla z wygaszonymi światłami płynie przez ponure i wrogie wody. I nagle... Jest! W świetle księżyca wyraźnie pojawia się sylwetka japońskiego torpedowca, po nim drugiego, trzeciego i kolejnych. Rosjanie po wezwaniu do poddania się otwierają ogień! Po chwili od strony Japończyków również widać strzały. Chaos, zamęt, strach, rozpaczliwa bieganina... Ale udało się, wróg został pokonany! Rosjanie z dumą płyną dalej... i jakże są zdumieni otrzymaną następnego dnia depeszą.

Jak było naprawdę? Rzekomy japoński torpedowiec widziany przez "Kamczatkę" okazał się szwedzkim statkiem handlowym, zaś ostrzelana w nocy japońska flota - grupą angielskich kutrów rybackich. W nierównej walce rosyjskie okręty wystrzeliły kilka tysięcy pocisków, zatapiając jeden kuter i posyłając na drugą stronę trzech brytyjskich rybaków. Dalszych sześciu zostało rannych. W walce zginął też 1 rosyjski pop a 1 marynarz został ranny gdy słynna potem "Aurora" będąc po drugiej stronie flotylli rybackich trawlerów niż reszta Rosjan wystrzeliła swój pocisk w pobliże jednego z rosyjskich pancerników, przez co została wzięta za Japończyka i sama znalazła się pod ogniem.


Rosjanie długo trzymali się wersji z atakiem japońskich torpedowców. Dopiero z pewnym opóźnieniem zdecydowali się wypłacić rybakom odszkodowanie. Mimo to, rząd brytyjski odmówił przepuszczenia "bandy pijanych piratów" przez Kanał Sueski, przez co adm. Rożestwienski zmuszony był szlakiem Vasco da Gamy opłynąć Afrykę. Nieudolna flota swój koniec znalazła pod Cuszimą, ale to już całkiem inna historia.

Generalnie - nie dziwi nas to wszystko. Popatrzcie sami...


środa, 5 sierpnia 2009

Strzelamy do wrogów ale ich nie jemy!


W trakcie toczącego się w Hadze procesu, były przywódca Liberii - p. Charles Taylor stanowczo zaprzeczył jakoby w trakcie swych krwawych i dyktatorskich rządów uprawiał kanibalizm i wydawał swoim żołnierzom rozkazy zjadania poległych wrogów.

Zeznali tak byli żołnierze byłego przywódcy Liberii. Niektórzy zeznali, że brali udział we wspólnych z p. Taylorem degustacjach ciał zabitych wrogów, zaś przywódca jednego z oddziałów powiedział wręcz, jakoby był zachęcany do zjadania żołnierzy sił pokojowych ONZ jako elementu kampanii "dawania przykładu" lokalnej ludności.

Inne smakowite fragmenty zeznań Taylora przytaczamy poniżej za BBC:

"Impassable roads would have made it impossible for me to trade weapons for Sierra Leone's diamonds"

"It never happened, I never ordered any combatant to eat anyone"

Wybierającym się do Afryki życzymy smacznego!

niedziela, 2 sierpnia 2009

Guerra di Libia czyli bezpośrednie starcie mocarstw żenujących

Gdyby zadać sobie trud przygotowania hierarchii najbardziej żenujących militarnie krajów przełomu XIX i XX w., na czeleklasyfikacji bezsprzecznie znalazłyby się dwa kraje: Turcja, która miała bogate tradycje ale od czasów Wiednia jakoś tak jej nie wychodziło, oraz Włochy - które tradycji za bardzo nie posiadały a mimo to bardzo nieudolnie starały się jakiś sukces wojskowy odnieść. W bezpośrednim starciu tych dwóch "potęg" minimalnie lepsi okazali się Włosi i o tym będzie ta historia.


Od czasów zjednoczenia Włoch, nowy niby-naród usilnie starał się dorównać innym krajom europejskim w wyścigu za koloniami, bogactwem, prestiżem i chwałą. Wysiłki te z reguły kończyły się uzyskaniem mających niewielkie znaczenie kawałków pustyni (patrz Somalia) lub też ciężkim laniem, jakie oddziałom inwazyjnym spuszczali uzbrojeni w dzidy tubylcy (patrz Etiopia). Zdecydowanie większe sukcesy naród włoski odniósł w tym okresie w kolonizacji Nowego Jorku i innych amerykańskich aglomeracji, przynosząc do Nowego Świata takie wynalazki jak spaghetti, pizza i zorganizowana przestępczość uprawiana przez smutnych panów w ciemnych garniturach.

Na początku XX w. Włosi postanowili odkroić sobie kawałek chylącego się ku upadkowi Imperium Ottomańskiego. Ich wzrok padł na prowincje Trypolitania, Fez i Cyrenajka, tworzące dziś współczesną Libię. Rozpoczęli od sondowania stosunku innych wielkich mocarstw do tego rodzaju podboju, a ponieważ nikt za bardzo nie zgłaszał pretensji do tej części Afryki, grzecznie poprosili rząd turecki o przekazanie im kontroli nad rzeczonymi prowincjami. Ponieważ Turcy stanowczo odmówili, rozpoczęto przygotowania do inwazji, którym towarzyszyła zmasowana kampania informująca Włochów o tym jaka fajna jest Libia i jak dobrze będzie ją mieć. Przeciwko zbliżającej się wojnie głośno protestowali włoscy socjaliści, wśród nich także znany orędownik pokoju i przeciwnik militaryzmu - Benito Mussolini.

W ramach przygotowań do wojny Włosi nie zrobili nic. Nie mieli map Libii, nie wiedzieli kto mieszka w Libii, nie wiedzieli ilu tureckich żołnierzy tam stacjonuje, nie znali lokalizacji źródeł wody. Wiedzieli jedynie, że Libia jest "bogata w minerały i wodę" oraz, że stacjonuje tam "nie więcej niż 4000 Turków". Wiedzieli to z gazet. Wojna miała być spacerkiem i w takich właśnie radosnych nastrojach Włosi ją rozpoczęli.

28 września 1911 w porcie Tripoli pojawiła się włoska flota inwazyjna, która stacjonowała na redzie do 3 października nie robiąc nic. Wtedy to Włosi zdecydowali, że skoro już są, to może postrzelają trochę do portu a następnie wysadzą trochę marynarzy na brzeg. Jedno i drugie udało się zrobić, tak oto rozpoczęła się wojna. Głównym problemem Turków był brak poważnych sił w regionie połączony z brakiem realnego zainteresowania rządu obroną tych prowincji. Tureccy oficerowie, którzy chcieli się bić z Włochami, musieli samodzielnie przedostawać się do Libii podróżując incognito przez Europę, niekiedy nawet na włoskich statkach. Koszty podróży nie były refundowane. Mimo to, wojna spacerkiem nie była.



10 października Włosi wysadzili na brzeg 20 tys. regularnych żołnierzy, których wysłano w losowych kierunkach w celu zajęcia rozmaitych strategicznie ważnych miejscowości. Średnio zadbano przy tym o zaopatrzenie ich w cokolwiek - wszak w Libii mnóstwo było wody i minerałów. W tym samym czasie nielicznym tureckim oficerom udało się poderwać do walki 20 tys. arabskich koczowników, którzy od czasów Mahometa nieprzerwanie nie lubili obcych, w tym zwłaszcza nie będących ich braćmi w islamie. Na efekty nie trzeba było długo czekać - już 23 października włoskie oddziały wokół Tripoli zostały otoczone przez "rodzimą" kawalerię, po czym większa część Włochów zginęła lub dostała się do niewoli. Włosi uznali, że chyba czas coś zmienić bo może być źle.


Od 1912 roku włoskie siły zbrojne w Libii powiększono do 100 tys. żołnierzy. Wprowadzono także nowoczesne uzbrojenie - karabiny maszynowe, samochody pancerne, samoloty czy sterowce. Zaczęto stosować rozpoznanie a także uruchomiono politykę represji wobec buntujących się Tuaregów. W rezultacie Włosi zaczęli uzyskiwać znaczną przewagę i mimo pojedynczych zwycięstw tureckich oddziałów sprawa wyniku wojny była przesądzona. Do końca roku cała nadbrzeżna Libia znalazła się w rękach włoskich, co wkrótce potem usankcjonowano traktatem pokojowym. Z dwóch żenujących mocarstw zwyciężyło to, które było lepiej uzbrojone i wykazywało jakiekolwiek zainteresowanie wynikiem wojny.

Na koniec tradycyjnie smaczki:
  • traktat pokojowy nie rozwiązał sprawy Beduinów, którzy nic o nim nie wiedzieli a nawet jeśli wiedzieli, to mieli go gdzieś. Zorganizowany opór trwał do 1931 roku, zaś pojedyncze oddziały partyzanckie walczyły nieprzerwanie do końca II wojny światowej. Wspomina o tym w swojej książce podróżniczej Kazimierz Nowak, którzy w latach 1935 - 36 objechał rowerem Afrykę. To nie żart. :-)
  • w walkach po stronie tureckiej brał udział niejaki Kemal Pasza, na co dowodem jest poniższe zdjęcie.
  • w ramach działań wojennych, Włosi przeprowadzili rajd 5 kutrów torpedowych na Półwysep Dodekanez (w Grecji). Było wiele radości.
  • opisywana wojna w sposób bezpośredni doprowadziła do I wojny bałkańskiej - "Hej, skoro Włochom udało się pokonać Turków, dlaczego nam miałoby nie wyjść?!!?"

środa, 8 lipca 2009

Demokracja na Komorach i śmiech na sali


Gdyby ktoś z Was chciał zapytać czym są i gdzie leżą Komory, odpowiedzielibyśmy, że to była francuska kolonia, która wczoraj obchodziła rocznicę swojej niepodległości i która leży tak piekielnie daleko, że nie dolatują do niej samoloty. Nawet z Jemenu. Ma za to ładną flagę, którą prezentujemy powyżej, oraz równie sympatycznego przywódcę (poniżej), na którego lud mówi "nasz Ajatollah". Przywódca jest lokalnym oligarchą, gdyż należy do niego fabryka materacy, rozlewnia wody pitnej oraz zakład produkujący tanie perfumy. W sumie będzie to pewnie jakieś 30% PKB Komorów. Fajowo, prawda?


Komory mają również swoje małe problemy, których czasem nie sposób zamieść pod dywan ani schować do komory piwnicy. Na przykład taki, że od 1975 roku przeprowadzono tam 20 zamachów stanu (udanych lub nie) lub też taki, że w państwie co jakiś czas pojawia się jakiś element aspołeczny, który postanawia coś sobie z małych wysepek wykroić.


W 1997 roku niepodległość ogłosiły dwie wchodzące w skład Komorów wyspy - Anjouan oraz Moheli. Chyba nikt za bardzo się tym nie przyjął, gdyż w 5 lat później obie wysepki powróciły na łono macierzy w zamian za możliwość wybierania własnego prezydenta. Tym samym Komory stały się czymś w rodzaju konfederacji. Na zbuntowanych-i-ponownie-zjednoczonych wysepkach rządził niejaki Mohamed Bacar, którego kadencja wygasała w 2007 roku.

Po wygaśnięciu mandatu, Bacar wbrew woli rządu centralnego rozpisał nowe wybory prezydenckie, i - co nas nie dziwi - wygrał je w cuglach. Prezydent Komorów próbował zająć wyspy zbrojnie, ale inwazja dokonana przez 500-osobową armię została odparta. Sądzimy, iż stało się tak głównie dlatego, że cała flota Komorów to 2 łodzie patrolowe, które średnio nadawały się do przeprowadzenia operacji będącej lokalną kopią D-Day. W efekcie, problemu nie udało się rozwiązać, poza tym, że obie łodzie przeprowadzały blokadę zbuntowanych wysepek i ktoś tam nałożył na nie jakieś sankcje.

Sprawy nabrały przyspieszenia dopiero w 2008 roku, gdy w konflik zaangażowała się Unia Afrykańska. To taka dziwna organizacja międzynarodowa, która zrzesza głównie dyktatorów i zwykle potępia innych dyktatorów za to, że nie wprowadzają u siebie demokracji. Ma pewne sukcesy w zapobieganiu przewrotom wojskowym, głównie dzięki wysyłaniu wojsk różnych krajów do różnych innych krajów, przez co nie mogą one u siebie przeprowadzać zamachów stanu. Dodajmy, że jej przewodniczącym jest znany zwolennik praw człowieka i obywatela - Muammar Kadafi. Dlaczego UA zaangażowała się po stronie rządu Komorów? Po pierwsze, chciała oczywiście bronić demokracji w tym państwie. Po drugie i ważniejsze, akurat bardzo nie wyszła tej organizacji misja stabilizacyjna w Sudanie, więc rozpaczliwie potrzebny był jej jakiś maleńki chociaż sukces.



I tak, rząd Komorów wspierany przez egzotyczną koalicję oddziałów z Sudanu, Tanzanii i Senegalu zaczął przygotowywać się do Wielkiej Inwazji. Nadano jej tajemniczy kryptonim Demokracja na Komorach, co biorąc pod uwagę, iż jej celem było w sumie zbrojne unieważnienie wyników wyborów, jest mistrzostwem Afryki w autoironii. 14 marca 2008 (chyba) zaczęło się - do brzegów Anjouanu przybiła łódź rybacka z 50 rządowymi żołnierzami na pokładzie, którzy wysiedli na brzeg i zaatakowali lokalny komisariat policji. W rządzie Komorów nastąpiła konsternacja, gdyż nie bardzo potrafiono ustalić kto do cholery wysłał tam tych żołnierzy. Potem znaleziono racjonalne wyjaśnienie dla sytuacji:
"Wysłaliśmy tych żołnierzy aby zajęli posterunek policji w miejscowości Domoni i uwolnili przetrzymywanych tam więźniów politycznych"
Tyle rzecznik rządu. Jakich więźniów politycznych? Nie wiadomo. W każdym razie w zależności od wersji, oddziały zajęły / nie zajęły posterunek policji i jeszcze tego samego dnia wycofały się do swojej bazy, by po dwóch dniach wrócić po swoich rannych kolegów, którzy gdzieś się zapodziali. Biali może i nie potrafią skakać, ale czarni oficerowie armii Komorów z pewnością nie umieją liczyć. W każdym razie, jeśli wierzyć słowom rzecznika prezydenta Bacara, kuter był dostarczony przez Iran.

24 marca 2008 rząd Komorów postanowił zakończyć tę farsę i zadecydował o rozpoczęciu inwazji. Na libijskich i francuskich okrętach, żołnierze koalicji wylądowali w trzech miejscach na wyspie Anjouan. Potem działy się dziwne rzeczy, których do końca nie rozumiemy, ale faktem jest, że po dwóch dniach Unia Afrykańska i oddziały rządowe zajęły całą wyspę, a Mohamed Bacar wraz z 23 kolegami zbiegł na francuską wyspę Reunion, gdzie postawiono mu zarzut nielegalnego przekroczenia granicy z bronią w ręku. Francja do dziś nie przyznała mu azylu politycznego i nie wypuściła go z tej wyspy.


Żeby nie było Wam smutno, na koniec prezentujemy optymistyczny widoczek z Komorów

sobota, 4 lipca 2009

Greccy dyktatorzy kochają zabłąkane pieski i ich właścicieli


Ci z Was, którzy mniej więcej regularnie odwiedzają ten blog, wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak niedorzeczny powód do rozpoczęcia wojny, zmobilizowania armii i odpalenia w kierunku Odwiecznego Wroga wszystkiego co tylko się ma do odpalenia. Weźmy na przykład takich Greków. Obiegowa opinia o nich głosi, że wcale nie kochają swoich domowych zwierzątek i wyrzucają je na ulicę by tam zdechły. To wierutna bzdura! Grecy tak bardzo uwielbiają swoich czworonożnych pupili, że są gotowi zmobilizować dla nich armię i najechać zbrojnie swoich dwunożnych sąsiadów.

22 listopada 1925 roku, zapomniana przez bogów granica grecko - bułgarska gdzieś w górzystej Macedonii. Zapewne jest zimno, zapewne pada. Wspierani przez Bułgarów macedońscy rewolucjoniści z IMRO siedzą w ciepłych chatach i pochrapując śnią o udanych zamachach bombowych i spaleniu ruin Akropolu. Bułgarscy i greccy pogranicznicy łypią na siebie z niechęcią przez zasieki z kolczastego drutu. Nagle od strony greckiego posterunku w kierunku granicy wybiega zabłąkany psiak, za którym biegnie jego właściciel, grecki szeregowy. Obaj przebiegają przez granicę. Ze strony bułgarskiej padają strzały.


Rząd grecki jest oburzony, może dlatego, że składa się głównie z gen. Pangalosa, dyktatora, który już za rok zostanie obalony przez kolejny z wojskowych przewrotów. Pangalosowi przeszkadza niemalże wszystko, włącznie ze zbyt krótkimi sukienkami kobiet, więc na wieść o zastrzeleniu greckiego żołnierza i jego wiernego psa Szarika kipi i bulgocze jak zepsuty samowar. Każe wysłać depeszę, której treść można sprowadzić do następujących punktów:
  1. wy bułgarskie łachudry,
  2. zabiliście nam żołnierza, oficera oraz psa, za co domagamy się zadośćuczynienia,
  3. macie ukarać tych co strzelali i ich dowódców,
  4. macie przeprosić za tą zbrodnię, której dokonaliście,
  5. macie zapłacić sześć milionów drachm odszkodowania (za wszystkie trzy ofiary, hurtowo),
  6. na spełnienie naszych żądań macie 48 godzin, potem użyjemy siły.
Ultimatum było o tyle dziwne, że Grecy nie potrafili podać nazwiska oficera, który rzekomo zginął - prawdopodobnie nic takiego nie miało miejsca, ale za żołnierza i psa nie można byłoby się domagać aż 6 milionów drachm. Nie, nie wiemy co można było kupić za te pieniądze.

Żeby nie pozostać gołosłownym, grecka armia wkroczyła do bułgarskiej Macedonii i podjęła próbę zajęcia miasta Petrich, ale została odparta przez oddziały lokalnych ochotników oraz bojowników z IMRO. Były to mniej więcej takie brodate indywidua jak ten na zdjęciu. Armia bułgarska nie stawiała oporu. W walkach o bezpańskiego psa i grecki honor zginęło ok. 50 osób.


Incydentem zajęła się także Liga Narodów, która kazała Grecji się wycofać i zapłacić symboliczne odszkodowanie za spowodowane zniszczenia. Żeby zamknąć temat, Bułgarzy zdecydowali się przekazać Grekom psie pieniądze, których tamci się domagali. O ile nam wiadomo, środków tych nie przeznaczono na budowę schronisk dla bezdomnych zwierząt, ale to już inna bajka.

Zamiast błyskotliwego morału, zacytujmy ludzi, którzy na codzień zawodowo zajmują się opisywanym przez nas problemem:

"How do you get rid of your rubbish? Dump it outside for the dustman? Take it to the tip? In Greece that's how many people get rid of their unwanted animals. (...) The situation has been described as 'trying to empty an ocean with a teaspoon' , but we believe that every animal spared such suffering worth the effort. Hopefully, in time, the Greek attitude towards animal welfare will improve..."

Sądzę, że nieco wcześniej mój kot Tyfus nauczy się szydełkować.

niedziela, 28 czerwca 2009

Chłopcy z Essex najwyraźniej znowu mieli pecha, sir...


Wśród oddziałów Jej Królewskiej Mości, na naszą szczególną uwagę zasługuje z pewnością 44 Regiment Piechoty (44th East Essex Regiment of Foot). Poznajcie ich - oto najczęściej masakrowana brytyjska jednostka na przestrzeni XVIII i XIX wieku!

Walczące Czwórki, jak popularnie nazywano ten oddział, w latach 1741 - 1881 (kiedy to pułk w wyniku reorganizacji w brytyjskiej armii wszedł w skład Essex Regiment) był wycinany do nogi aż trzykrotnie, po to tylko by po kolejnym odtworzeniu dostać jeszcze cięższego łupnia.

Już w cztery lata po jego powołaniu, w 1745 roku regiment brał udział w tłumieniu jakobickiej rebelii, która wybuchła w Szkocji. Powstańcy chcieli osadzić na tronie Karola Edwarda Stuarta, ale nie to jest dla naszej historii ważne. Liczy się w zasadzie jeden dzień - 21 września 1745 roku, kiedy to podczas bitwy pod Prestonpans oddział doświadczył skutków spektakularnej szarży 1400 szkockich górali, której towarzyszyły "dzikie góralskie okrzyki wojenne i mrożące krew w żyłach piskliwe dźwięki dud". Ponieważ brytyjski dowódca tak sprytnie ustawił swoje wojska, że nie mogły się one wycofać, całe "Walczące Czwórki" trzeba było wpisać na listę strat.


Już w 10 lat później, bo w 1755 roku przerzucony do Ameryki Północnej regiment brał udział w tzw. "Ekspedycji Braddocka" w ramach Wojny z Francuzami i Indianami. Wyprawa ta miała na celu zdobycie Fortu Duquesne na brytyjsko-francuskim pograniczu. Cały brytyjski kontyngent liczył ok. 2200 ludzi, lecz szybko topniał w wyniku chorób, niedożywienia i ataków sprzyjających Francuzom Indian. Mimo to Brytyjczycy dumnie i flegmatycznie ciągnęli swoje działa przez niedostępną puszczę, robiąc średnio ok. 4 km dziennie. 9 lipca 1755 roku doszło do bitwy nad rzeką Monongahela, która w dużym skrócie polegała na bezkarnym ostrzeliwaniu skłębionej na małej przestrzeni masy Angików przez stojące na okolicznych zalesionych wzgórzach dwukrotnie mniej liczne siły francusko-indiańskie ustawione w formacji podkowy. Straty po stronie brytyjskiej - 456 zabitych, 521 rannych (w tym cały nasz 44 Regiment), po francuskiej - 23 zabitych, 20 rannych.


Po zmasakrowaniu najpierw przez półdzikich szkockich górali potem zaś przez Indian wydawało się, że Walczące Czwórki nie mogą już niżej upaść. A jednak! W 1840 roku regiment był częścią brytyjskich sił, które zaatakowały Afganistan i obsadziły Kabul. Historię tą opiszemy szerzej przy innej okazji. Powiedzmy tylko, że przeciwko Brytyjczykom wybuchło powstanie pod wodzą niejakiego Akbar Chana, które Anglicy przez cały 1841 rok skutecznie ignorowali. Żarty skończyły się gdy Afgańczycy odcięli Kabul. Wówczas to brytyjski dowódca z niebywałą wprost nonszalancją wynegocjował porozumienie, na mocy którego w zamian za gwarancje bezpieczeństwa angielskie wojska oddały powstańcom większość swojej broni. 1 stycznia 1842 rozpoczął się eksodus brytyjskiej armii (którą oprócz naszego 44 Regimentu tworzyły głównie oddziały złożone z Hindusów), która przestała istnieć już 13 stycznia. Jak się można łatwo domyśleć, Afgańczycy nie dotrzymali warunków porozumienia. Z 16 tys. ludzi przy życiu został jeden, jak na ironię - lekarz. Tak oto po raz trzeci Walczące Czwórki przestały istnieć.

Nie potrafimy w żaden sposób wyjaśnić fatum ciążącego nad tym nieszczęsnym oddziałem. Potraktujmy sprawę tak, jakby skomentował ją XIX wieczny brytyjski oficer: "Chłopcy z Essex najwyraźniej znów nie mieli szczęścia... No cóż, hem, to chyba już będzie pora na herbatę."

sobota, 27 czerwca 2009

Za garść daktyli - europejscy korsarze w służbie Maghrebu i sułtana

Był czerwiec 1627 roku, początek krótkiego islandzkiego lata. Mieszkańcy małej rybackiej wioski byli zajęci swymi zwykłymi sprawami takimi jak połowy, suszenie śledzi, prokreacja czy wypas owiec, gdy nagle rozpętało się piekło. Nie chodzi bynajmniej o wybuch wulkanu czy trzęsienie ziemi. Do brzegu przybiły okręty wojenne, z których na ląd wyskoczyli złowrogo wyglądający faceci w turbanach i burnusach. Z okrzykiem "Allah Akbar!" zaatakowali bezbronnych i zaskoczonych rybaków. Ci, którzy nie zdołali uciec, zostali schwytani i wywiezieni do dalekiej Algierii by służyć jako niewolnicy, przynosząc Imperium Ottomańskiemu know-how w zakresie połowu śledzi i patroszenia wielorybów. Trauma po tych wydarzeniach trwa na Islandii do dzisiaj, co można doskonale zrozumieć słuchając np. Sigur Ros.

Ta historia to nie jakieś historical fiction o początkach Al-Kaidy, ale przybliżony opis jednego z wielu niewolniczych rajdów berberyjskich korsarzy w służbie tureckiego sułtana, które nawiedziły Islandię w 1627 roku. Pytania, jakie od razu się nasuwają, to:
  1. skąd berberysjcy korsarze wiedzieli, że jest Islandia?
  2. skąd wiedzieli gdzie się znajduje?
Odpowiedź na to pytanie jest prostsza niż się wydaje. Wiek XVII to w Europie stulecie wojen, toczonych także na morzu, w tym przede wszystkim przez kaprów i korsarzy. Gdy dana wojna się kończyła, przestawali być potrzebni, ale z braku lepszych opcji szukali zajęcia gdzie indziej. Ottomańska Turcja, a ściślej zależne od niej i utrzymujące się z piractwa kraje takie jak Algieria, Tunezja czy Maroko, zawsze chętnie witały u siebie takich ludzi, gdyż przynosili ze sobą także mapy i znajomość zachodnioeuropejskich wybrzeży.

I tak przez całą pierwszą połowę XVII wieku, berberyjscy korsarze pod dowództwem europejskich kapitanów wyprawiali się po łupy i niewolników na wybrzeża Hiszpanii, Francji, Włoch, Portugalii, ale także Irlandii, Islandii czy powstających dopiero kolonii w Ameryce Płn.

Poznajmy ich, pokochajmy ich - są wspaniali i niecodzienni. Poniżej sylwetki najciekawszych europejskich kapitanów w służbie ottomańskiej floty.

Ivan Dirkie De Veenboer znany także jako Sulejman Reis był jednym z pierwszych, którzy porzucili zimną i nudną Holandię na rzecz kolorowego Maghrebu. W 1609 łupił już statki pod algierską banderą, by w 1617 odebrać od sułtana tytuł admirała floty i dowodzić flotyllą kilkudziesięciu okrętów wojennych. U szczytu potęgi postanowił przejść na islam i piracką emeryturę, ale nie wytrzymał długo. W 1620 zginął w bitwie z flotami Holandii, Francji i Anglii nie opodal Amsterdamu.

Jan Janszoon van Haarlem zwany potem Muratem Reisem Młodszym zaczynał jako sternik De Veenboera by po jego przedwczesnej emeryturze w pełni rozwinąć swe pirackie umiejętności. Wzorem swego kapitana przyjął islam, zaś po jego śmierci przeniósł się do portu Sale u wybrzeży Maroka. Korzystając z indolencji tamtejszego władcy, wespół z innymi korsarzami proklamował Piracką Republikę Sale, której został pierwszym prezydentem. Nawet turecki sułtan po nieudanym oblężeniu zmuszony był uznać jego niezależność, więc by zachować resztki twarzy mianował go admirałem. Do najbardziej spektakularnych osiągnięć militarnych Janszoona należy zdobycie Reykjaviku i niewolniczy rajd na Islandię w 1627, rajd na Irlandię w 1631 oraz ucieczka z niewoli u Kawalerów Maltańskich w 1640 roku. Ponadto Janszoon spalił, złupił i splądrował wiele statków, przy czym statki hiszpańskie atakował zawsze pod holenderską banderą, zaś wszystkie inne - pod turecką. Jako ciekawostkę dodajmy, że synowie Janszoona i jego berberyjskiej żony - Abraham Jansz i Anthony Jansen van Salee (zwany "Potwornym Turkiem") kontynuowali tradycję ojca, osiadając na stałe w Nowym Amsterdamie i będąc protoplastami kupieckiej dynastii Vanderbiltów.

Simon de Danser był najbardziej paskudnym z europejczyków służących sułtanowi, gdyż w swej krwiożerczości zapewne złupiłby też sułtana gdyby ten jakimś cudem przepływał w okolicach jego okrętu. Holender, kolega Jacka Warda, z którym w 1606 rozpoczął służbę w Algierii. Nie uznawał niczyjej władzy, konsekwetnie łupił i topił wszystkie statki jakie wpadły mu w ręce. Nie przyjął islamu gdyż nie wiedział czym islam jest i generalnie mało go to obchodziło. Ponieważ nie znał się na banderach, wkrótce polowały na niego okręty wszystkich krajów, których nie zdołał zastraszyć. Jego kariera zakończyła się w 1609, gdy zaginął na morzu uciekając przed pościgiem trzech flotylli wojennych.

Jack Ward zwany Yusufem Reisem byl znany głównie z tego, że nie był Holendrem. W 1603 porzucił Royal Navy, pożyczając od niej okręt, i rozpoczął samodzielną karierę na morzu. W 1606 wspólnie z kolegą Simonem przeszedł na służbę algierską, którą zakończył w 1622 jako bogacz i szanowany admirał. Próbował bezskutecznie przekupić króla Anglii kwotą 40 tys. sztuk złota aby ten zezwolił mu na powrót na starość do domu.

piątek, 12 czerwca 2009

Anarchy in the Albania


W latach 90-tych Albania przechodziła burzliwy i trudny okres transformacji ustrojowej, tym trudniejszy, że ten kraj w zasadzie nie miał i nadal nie ma do zaoferowania niczego oprócz skał, pasterzy, brudnych ulic i dziwnego języka. Mimo to, początkowo wszystko szło świetnie. Inflacja spadała, mała przedsiębiorczość się rozwijała, a ludziom żyło się lepiej. Wszystkim. Do czasu.


Ponieważ albańskie społeczeństwo było nieprzyzwyczajone do kapitalizmu, ani też do żadnej innej logicznej i cywilizowanej formy obracania pieniądzem, jak grzyby po deszczu wyrastały tam rozmaite fundusze, kasy i oscylatory obiecujące gigantyczne zyski od każdego wpłaconego dolara, lira czy dojczmarki. Oczywiście były to typowe piramidy finansowe, ale tego lud albański nie wiedział, a nawet gdyby wiedział, to pewnie i tak by wpłacał. W Polsce do kasy Bagsika też wpłacali. Część z tych funduszy należała do osób ze sfer rządowych, co, jak się za chwilę przekonamy, miało spore znaczenie.



W 1997 roku okazało się, że król jest nagi. 2/3 narodu wpłaciło na konta różnego typu dziwacznych instytucji finansowych ponad miliard dolarów (mówimy o najbiedniejszym kraju Europy), które to pieniądze wyparowały. Nie mogąc odzyskać swoich oszczędności, ludzie zaczęli oskarżać rząd (nie bezpodstawnie) o to, że ich oszukał i okradł. Na domiar złego, większość członków albańskiego gabinetu stanowili przedstawiciele klanów z północy kraju, co dla ludzi z południa stanowiło dodatkowy argument potwierdzający tezę o wymierzonym w nich spisku.


W marcu 1997 ludzie wyszli na ulice, ale nie po to, by pokojowo protestować, tylko atakować policję, wojsko i budynki rządowe. Ponieważ w Albanii statystycznie na każdego mieszkańca przypada 1,2 Kałasznikowa (dziedzictwo Envera Hodży) a większość tej broni pod koniec lat 80-tych w tajemniczy sposób wyparowała z wojskowych magazynów, zamieszki były krwawe. W kraju zapanował chaos i anarchia, zginęło ponad 2000 ludzi a rozwścieczony tłum zniszczył nawet kilka samolotów należących do albańskich sił powietrznych (siekierami...). ONZ musiał wysłać żołnierzy w celu ewakuacji obywateli państw ościennych. Takie małe Mogadiszu nad Adriatykiem.


W rezultacie prezydent Sari Berisha zmuszony został do ustąpienia. Pieniędzy nie odzyskano. Dwóch albańskich pilotów, którzy odmówili bombardowania tłumu plądrującego miasto Vlora, do dziś przebywa na emigracji we Włoszech (są bohaterami narodowymi, ale nadal nie odwołano ciążącego na nich wyroku śmierci za zdradę). Pamiętajcie o tym jadąc do Albanii na wakacje - ten kraj to piramidalna bzdura.

niedziela, 7 czerwca 2009

My name is Forrest, general Forrest



Kojarzycie scenę z filmu "Forrest Gump", w której Tom Hanks opowiada jak jego dziadek razem z kolegami przebierali się za duchy i ganiali po polach Murzynów? Pewnie nie, ale nieważne. Dzisiejszy kawałek będzie właśnie o tym facecie, który jak się zapewne domyślacie, był całkiem historyczną postacią. Nie przedłużając zatem - generał Nathan Bedford Forrest (1821-1877).

Nasz bohater był najstarszym z dwanaściorga dzieci urodzonych w porządnej, białej rodzinie w stanie Tennessee. Po śmierci ojca w wieku 17 lat zmuszony był utrzymywać własną rodzinę, co szło mu na tyle dobrze, że w ciągu kilkunastu lat został jednym z najbogatszych ludzi na całym południu. Miał plantacje, handlował niewolnikami, był jednym z miejskich rajców w Memphis, ale przede wszystkim pił, pojedynkował się, grał w karty i zabijał ludzi w przypływie złości lub szaleństwa. Ponieważ był wielkim drabem, ludzie zwykle starali się go omijać szerokim łukiem, z korzyścią dla obu stron. Ci, którym się nie udało, zwykle tego żałowali - np. słynna była historia o czterech bandytach, którzy postanowili zabić go z zasadzki. Przyszły generał miał przy sobie tylko dwustrzałowy pistolet. Zasadzkę przeżył jeden napastnik.

Gdy wybuchła wojna secesyjna, Forrest jak gdyby nigdy nic zaciągnął się do wojsk Konfederacji jako szeregowiec. Wywołało to duże zdumienie wśród przywódców Południa, gdyż ludzie o statusie Forresta zwykle nie służyli w wojsku, a jeśli już to jako oficerowie. Aby wybrnąć z kłopotliwej sytuacji, w ciągu kilku dni nasz bohater został awansowany do stopnia pułkownika kawalerii, przy czym polecono mu zorganizować własny oddział.

Forrest powrócił w rodzinne strony i wkrótce pod jego sztandar zaciągnęło się mnóstwo zwykłych rekrutów oraz równie dużo typów spod ciemnej gwiazdy. Kryteria naboru były proste - trzeba było umieć jeździć konno oraz chcieć zabijać Jankesów. Część żołnierzy Forrest zrekrutował również na własnej plantacji, powołując pod broń kilkudziesięciu największych, najsilniejszych i wzbudzających największy postrach Murzynów. Mieli oni walczyć po stronie Konfederacji w zamian za wolność. Do końca wojny zdezerterował jeden.

Jako dowódca, Forrest wsławił się kilkoma rzeczami. Po pierwsze, wykonywał szaleńcze rajdy na siły wroga i pozornie samobójcze szarże, przez co już po kilku miesiącach wojska Unii bały się jego kawalerzystów jak diabeł święconej wody. Po drugie, wprowadził jako standardowe uzbrojenie swoich kawalerzystów po kilka pistoletów Colta na głowę, przez co jego jazda dosłownie rozstrzeliwała piechotę Unii z bliskiej odległości. Po trzecie, zawsze osobiście prowadził żołnierzy do walki, przez co w czasie całej wojny stracił 30 koni i własnoręcznie posłał na tamten świat 31 Jankesów. Skomentował to krótko - "ostatecznie byłem jednego konia do przodu".

Kariera naszego bohatera rozwijała się w błyskawicznym tempie, głównie dlatego, że na ogół nie przegrywał bitew. W 1862 roku został generałem, a kolejny awans wywalczył w rok później, po tym jak zagroził śmiercią swojemu zwierzchnikowi za nieatakowanie Jankesów, które uznał za tchórzostwo. W 1864 ponownie było o nim głośno, tym razem w kontekście tzw. incydentu z Fort Pillow, gdzie ludzie Forresta wymordowali poddających się żołnierzy Unii, wśród nich także zbiegłych niewolników. W trakcie późniejszego śledztwa zeznał: "nie zauważyłem aby zamierzali się poddać".

Sukcesy Forresta nie mogły jednak przechylić szali na stronę Konfederatów i generał podobnie jak cała armia Południa zmuszony został do poddania się. Po wojnie przeżywał poważne problemy finansowe, gdyż jego główny biznes - handel niewolnikami został zlikwidowany wraz ze zniesieniem niewolnictwa.


W 1867 roku Forrest został wybrany na Wielkiego Czarownika Ku-Klux-Klanu, czemu do końca życia zaprzeczał, publicznie występując na rzecz pojednania i społecznego równouprawnienia ludności kolorowej. Tak czy inaczej, sympatyzował z KKK i jego wartościami, do końca życia pozostając dla południowców symbolem minionej chwały. Dziś dla Południa nadal pozostaje bohaterem, któremu stawia się pomniki (np. 13 lipca to w Tennessee "Dzień Generała Forresta"), zaś na Północy uważany jest za zbrodniarza wojennego. Dla historyków wojskowości jest prekursorem doktryny piechoty zmechanizowanej a dla nas jest dowodem na to, że w niektórych sytuacjach bycie wielkim drabem wystarcza do odniesienia sukcesu w życiu.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Wojna o czarną dziurę Europy

Europa to taki kontynent, który nam wszystkim nieodmiennie kojarzy się z dostatkiem, spokojem, demokracją i wysokimi podatkami. Są jednak w tej części świata miejsca, o których nie śniło się filozofom, swoiste czarne dziury, takie jak Albania, Sycylia czy łódzkie Bałuty. Dziś opowieść z pogranicza astrofizyki i political fiction, czyli jak powstał (po)twór zwany Naddniestrzem.



Nasza historia zaczyna się w przedwojennym Związku Radzieckim - gdy dzisiejsza Mołdawia stanowiła część Rumunii, batiuszka Stalin zadecydował o utworzeniu z terenów obencego Naddniestrza Mołdawskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która miała stanowić podstawę ewentualnych roszczeń terytorialnych w stosunku do Rumunii. Nowej republice co prawda brakowało nieco Mołdawian (większość ludności stanowili i stanowią do dziś Rosjanie i Ukraińcy), ale tych zdobyto w 1940 po zajęciu Besarabii. Wówczas to dzisiejsze Naddniestrze przyłączono do ziem zajętych Rumunii, tworząc Mołdawską SRR. Z wdziękiem słonia w składzie porcelany, w ramach jednego quasipaństwa Stalin połączył nie mające wiele ze sobą wspólnego narodowości - rumuńskich Mołdawian oraz wspomnianych już Rosjan i Ukraińców.


Póki Sowiecki Sojuz był mocny, wszystko jakoś trzymało się kupy i był porządek. Kłopoty zaczęły się wraz z nadejściem ery rozpadu ZSRR, kiedy to Mołdawia zaczęła domagać się niepodległości lub przyłączenia do Rumunii. Wówczas to, obawiający się utraty przywilejów lokalni naddniestrzańscy patrioci, na czele z mieszkającym w Tyraspolu całe trzy lata Igorem Smirnowem zaczęli protestować i po cichu tworzyć bojówki aby oderwaniu Naddniestrza od macierzy skutecznie zapobiec.

I tak na przełomie 1990 i 1991 roku niepodległość proklamowały dwa państwa - Mołdawia i Naddniestrze czyli Smirnow et consortses. Z braku sił zbrojnych po stronie obu państw nie od razu doszło do wybuchu walk. Pozornie szukano pokojowych dróg wyjścia z kryzysu, potajemnie tworząc wojsko i siły policyjne. Oczywiście Mołdawię wspierała w tym Rumunia, zaś Naddniestrze - Rosja i Ukraina. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, iż w strefie walk stacjonowała 14 Armia ZSRR, w której skład wchodzili głównie... żołnierze z Naddniestrza, za cichą zgodą swoich przełożonych dezerterujący właśnie wraz z bronią, amunicją i ciężkim sprzętem bojowym.

Wojna trwała od marca do lipca 1992 roku, przy czym znacznie ciekawszy niż sam przebieg działań zbrojnych jest skład narodowościowy obu armii. Po stronie mołdawskiej walczyli ochotnicy z Rumunii oraz tamtejsi doradcy wojskowi, zaś po stronie Naddniestrza - ochotnicy i najemnicy z Rosji i Ukrainy, dezerterzy z 14 Armii oraz pewna grupa Kozaków, którzy przyjechali do Tyraspola aby "bić Rumunów". Oni to z reguły wywoływali najwięcej zamieszania i zamętu.


Starcia zbrojne polegały głównie na nieudanych próbach przekroczenia Dniestru przez mołdawskie wojska (na zdjęciu) oraz równie nieudanych szturmach wojsk naddniestrzańskich na mołdawskie posterunki policji po drugiej stronie rzeki. O entuzjazmie obu stron do prowadzenia walk najlepiej świadczy fakt, iż niejednokrotnie po zakończeniu strzelaniny żołnierze mołdawscy i naddniestrzańscy wspólnie biesiadowali do późnych godzin nocnych... aby następnego dnia znowu do siebie strzelać.

Wojnę zakończył gen. Lebiedź, dowódca 14 Armii, wydając rozkaz ostrzelania z ciężkiej artylerii pozycji armii mołdawskiej. Była to pacyfikacja w iście sowieckim stylu, ale podziałała. Spokój na froncie panuje do dzisiaj.


Gdybyście kiedy postanowili przenieść się do Naddniestrza, podajemy garść informacji praktycznych. Prezydentem nadal jest don Igor Smirnow. W kraju panuje pełen pluralizm polityczny co zapewnia sam pan prezydent, który wszystkie lokalne partie i ugrupowania kontroluje finansuje. Naddniestrza nikt na świecie nie uznaje, przez co np. paszporty i dowody tożsamości mieszkańców tej części Europy mają wartość papieru na jakim zostały wydrukowane. Podstawowe źródła dochodów państwa to przemyt, handel bronią oraz żywym towarem, i nie chodzi tu o egzotyczne rybki. Słowem - cud, miód, nic tylko się przeprowadzać.

W całej sprawie jest też wątek polski - otóż większość z będących obecnie w użyciu naddniestrzeńskich monet została wybita w polskiej mennicy. Oficjalnie było to zamówienie na "kolekcjonerskie żetony"...

sobota, 23 maja 2009

Dlaczego wojna trzynastoletnia była trzynastoletnia?

18 września 1454 roku to dzień, w którym stało się jasnym, że wojna trzynastoletnia trwać będzie lat trzynaście i że nie przejdzie do historii na przykład jako "wojna wakacyjna", "ostateczne rozwiązanie kwestii zakonnej" czy "zwycięski pochód króla Kazimierza". W tym oto dniu nasze chwalebne rycerstwo na własnej skórze przekonało się, że czasy Grunwaldu dawno już przeminęły i że znacznie lepiej byłoby wrócić do domu i zakończyć żniwa.

Zaczynając wojnę z Zakonem, mieliśmy w ręku praktycznie wszystkie możliwe atuty. Mieszkańcy Prus, z których większość zapewne połamałaby sobie języki usiłując wymówić imię i przydomek naszego ówczesnego monarchy, gremialnie uznali, że Zakon na za dużo sobie pozwala i wypowiedziała mu posłuszeństwo. Ponieważ cesarz Niemiec nie poparł ich narodowowyzwoleńczych dążeń, z braku laku ślubowali wierność Polsce i jej monarsze, choć niekoniecznie po polsku. Mieli w ręku nie lada argumenty w postaci zdobytych na Krzyżakach praktycznie wszystkich miast i zamków, za wyjątkiem może dwóch czy trzech. Jednym z nich były Chojnice.


Wystarczyło zebrać wojsko, zdobyć kilka miast i zakończyć temat w dwa, góra trzy miesiące. Tak też król Kazimierz postanowił uczynić, ku powszechnej radości stanów pruskich i przy nieco mniejszym entuzjazmie zmobilizowanych na wojnę polskich rycerzy.


We wrześniu 1454 roku 18tysięczna polska armia oblegała Chojnice, które znajdowały się w rękach Zakonu i były o tyle ważne, że trasa ewentualnych posiłków z Rzeszy wiodłaby dokładnie przez to miasto. Oblężenie szło nieskoro, gdyż zdecydowaną większość naszego wojska stanowiło konne rycerstwo, które sarkało, narzekało, biło się i piło czekając aż nieliczna piechota w końcu zdobędzie zamek i zakończy ten nudnawy postój. W tym samym czasie zamknięty w Malborku i przerażony sytuacją Wielki Mistrz, który nie mógł liczyć na własne rycerstwo (które wspólnie z naszym traciło czas pod Chojnicami lub okupowało zamki zdobyte na Zakonie), poprzez emisariuszy organizował w Czechach i w Niemczech armię zaciężnych, która miała przyjść mu z odsieczą. Ponieważ skarbiec Zakonu świecił pustkami, była to odsiecz ostatniej szansy - nie było szans na zgromadzenie dodatkowego wojska.

Zebrane przez Krzyżaków wojsko w sile 15 tysięcy żołnierzy (9 tys. jazdy i 6 tys. piechoty) pod dowództwem Bernarda Szumborskiego nadciągnęło pod Chojnice 18 września 1454 roku. Król Kazimierz zwinął oblężenie i zastąpił mu drogę. Zbliżało się decydujące starcie...

Polacy w swoim planie bitwy zakładali, że Krzyżacy to debile. Po pierwsze, załogę chojnickiego zamku pozostawiono samą sobie (oblężenie zwinięto całkowicie), bo to plebs i piechota. Po drugie, założono, że Krzyżacy będą przeprawiać się po wąskiej grobli przez Jezioro Zakonne (dziś osuszone), gdzie najpierw ostrzela ich z kusz polski plebs i piechota a potem szarżująca kawaleria (16 tys. żądnych krwi rycerzy) dokończy dzieła. Bitwa zostanie wygrana, Zakon będzie w jeszcze gorszym położeniu niż obecnie i będzie można wkrótce wrócić do domu bo wojna sama się skończy.


Krzyżacy w swoim planie bitwy zakładali, że Polacy to debile. Ich plan był lustrzanym odbiciem planu polskiego z tym, że posiadał znacznie więcej miotającego pociski plebsu, ochraniający tenże plebs obronny tabor (najemnicy pochodzili z Czech...) oraz sztuczkę. Sztuczka polegała na tym, że w decydującym momencie załoga chojnickiego zamku miała urządzić wypad na tyły polskich wojsk i wzbudzić panikę.

Cóż - bitwa rozpoczęła się zgodnie z planem Krzyżaków, chociaż nie do końca. Polskie rycerstwo rzeczywiście nie poczekało aż wojska Zakonu przejdą przez jezioro, tylko samo bezładnie aszarżowało po wąskiej jak cholera grobli. Ku zdumieniu Szumborskiego, nasza niemiłosiernie stłoczona i ściśnięta ciężka kawaleria weszła w krzyżacką jazdę jak nóż w ciepłe masełko i zatrzymała się dopiero na wagenburgu. Krzyżacy byli już wówczas pozbawieni dowództwa (Szumborski dostał się do naszej niewoli, drugi dowódca zginął), więc klęska Zakonu była już tylko kwestią czasu. I wtedy zadziałała sztuczka.


Wycieczka załogi chojnickiego zamku nie była ani specjalnie liczna, ani specjalnie bojowa (patrz zdjęcie), ale wystarczyła by wzbudzić panikę. Zupełnie jak 200 lat wcześniej pod Legnicą. W efekcie, nasi rycerze przeświadczeni o tym, że na ich tyły uderzyła druga potężna krzyżacka armia, zaczęli bezładnie uciekać tratując się nawzajem i spychając do jeziora. W panice zginęło ponad 3 tys. rycerzy. Bitwa była przegrana, Zakon miał jeszcze trochę pociągnąć...

W efekcie, wojna o Pomorze trwała jeszcze 13 długich lat, skłądając się głównie z prób przekupywania bądź łagodzenia nastrojów służących w obu armiach najemników oraz poszukiwaniu pieniędzy na ich opłacenie. Mogło być krótko i miło, było długo i żenująco. Skojarzcie sobie tą puentę z czym sami chcecie...

wtorek, 19 maja 2009

Wojna o Gran Ciacho

Po paru miesiącach realizacji naszego blogowego projektu, zdecydowaliśmy się opisać historię, która zainspirowała nas do odpalenia tego projektu. Przed Wami kwintesencja absurdu, nonsensu i głupoty. Panie i Panowie - Wojna o Ciacho.

Grand Chaco to rozległy (prawie 650 tys. km kwadratowych), prawie niezamieszkały, półpustynny region zlokalizowany pomiędzy Andami a rzeką Paragwaj o zbiegu granic Paragwaju, Boliwii i Argentyny. Od chwili powstania w Ameryce Południowej niepodległych państw, region stanowił terytorium sporne, jednak temperatura sporu odpowiadała rzeczywistej wartości tego terenu. Jak się zapewne domyślacie - była ona żadna. Do czasu...



W latach trzydziestych dwie szacowne firmy naftowe - Standard Oil i Shell Oil rozpoczęły poszukiwania ropy naftowej u podnóża Andów - pierwsza w Boliwii, druga w Paragwaju. Gdy tylko po boliwijskiej stronie granicy z ziemi trysnęło czarne złoto, Gran Chaco momentalnie przestał być niczyj i bezwartościowy. Tam mogła wszak być ropa! Spór graniczny rozgorzał na nowo, lecz nie udało się go załatwić polubownie. Zarówno Boliwia i Paragwaj czuły się silne (jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało), zaś popierające je firmy naftowe nie zamierzały dzielić się z konkurencją potencjalnym Eldorado. Każdy chciał mieć całą pulę - wojna więc była nieunikniona.

Przyjrzyjmy się nieco siłom obydwu stron oraz teatrowi działań wojennych. Teoretycznie, Boliwia miała trzykrotną przewagę jeśli brać pod uwagę ilość ludzi, jaka mogła być zmobilizowana na czas wojny. Dodatkowo, jedynie Boliwia dysponowała jakimkolwiek "nowoczesnym" uzbrojeniem, jeśli uznać za takowe dwupłatowe samoloty z I wojny światowej oraz siły pancerne w liczbie 3 czołgów Vickers oraz 2 tankietek. Paragwaj praktycznie nie posiadał regularnej armii. Zmobilizowani pospiesznie ochotnicy byli uzbrojeni głównie w maczety, jeden karabin przypadał na 5 żołnierzy. W sumie w całym konflikcie wzięło udział pół miliona żołnierzy - 250 tys. po stronie Boliwii i 150 tys. po stronie Paragwaju.



Gran Chaco to nie było dobre miejsce do toczenia bitew i wojen. Olbrzymi obszar był praktycznie pozbawiony dróg. W porze suchej był także pozbawiony wody, której z kolei nie brakowało w porze deszczowej, gdy w całości zamieniał się w gigantyczne bagno. W efekcie latem żołnierzy wykańczało odwodnienie, jesienią i zimą - malaria. Co by nie mówić - fajnie nie było.

Już pierwsze dni wojny, która wybuchła w czerwcu 1932 roku, pokazały, że brak sprzętu wojskowego paradoksalnie jest korzystny dla Paragwaju. Boliwijskie czołgi i działa grzęzły w błocie, zaopatrzenie nie docierało, zaś paragwajskie oddziały partyzanckie wycinały poszczególne oddziały maruderów, zdobywając tak bardzo potrzebną broń i zaopatrzenie. Rozległy teren wymuszał komunikację radiową, przy czym żadna ze stron nie potrafiła szyfrować nadawanych wiadomości. Co ciekawe, to również okazało się korzystne dla Paragwaju, gdyż o ile Boliwijczycy nadawali swoje wiadomości po hiszpańsku, armia Paragwaju posługiwała się językiem Guarani, (większość paragwajskich żołnierzy stanowili Indianie), którego nikt w Boliwii nikt nie rozumiał. W efekcie, wojska paragwajskie doskonale wiedziały co zamierza przeciwnik, ale nie na odwrót.



Obie strony konfliktu były wspierane przez ościenne kraje i rządy. I tak, szefem sztabu Boliwii był gen. Hans Kundt, niemiecki weteran I wojny światowej. W boliwijskich siłach zbrojnych służyło wielu chilijskich najemników oraz... czechosłowackich doradców wojskowych. Z kolei Paragwaj miał na etacie dwóch rosyjskich "białych" generałów oraz cały sztab włoskich doradców wojskowych. Potrzebnych na wojnę funduszy dostarczyła Paragwajowi Argentyna, co pozwoliło na zakup niezbędnego sprzętu wojskowego.

Wpływ poszczególnych doradców było dobrze widać w taktyce przyjętej przez strony konfliktu. O ile Boliwia preferowała wojnę "tradycyjną", statyczną - chciałoby się powiedzieć niemiecką - o tyle Paragwaj z powodzeniem stosował wypróbowany w wojnie domowej w Rosji manewr i odcinanie przeciwnika od zaopatrzenia. W efekcie, wielokrotnie zdarzało się, że oddziały paragwajskie brały do niewoli otoczone i wyczerpane oddziały z Boliwii, mimo przewagi liczebnej tych ostatnich.

Wojna toczyła się do czerwca 1935 roku, przy czym do tego momentu większość spornego terytorium opanował Paragwaj, uzbrojony głównie w sprzęt zdobyty na Boliwijczykach. Oba kraje były desperacko wyczerpane wojną, więc po 3 latach walk zdecydowano się na zawarcie zawieszenia broni. Traktat pokojowy zawarty w 1938 przyznał 3/4 Gran Chaco Paragwajowi, co było odzwierciedleniem sukcesów odniesionych przez ten kraj na polu bitwy. Podczas wojny w walkach i w wyniku chorób zginęło łącznie prawie 100 tys. ludzi.

W Gran Chaco aż do dziś nie udało się odnaleźć żadnej ropy.

poniedziałek, 18 maja 2009

Off topic czyli dlaczego nie napisałem nic w weekend

Czuję się w obowiązku udzielić Wam pewnego wyjaśnienia - otóż nie udało mi się niczego sensownego wyskrobać w ten weekend, ponieważ miałem przyjemność uczestniczyć w imprezie pt. wieczór kawalerski. Wprawdzie nie udało nam się dotrzeć na III Festiwal Kultury Bałuckiej, ale i tak było znakomicie.

Jak się zapewne domyślacie, niedziela zeszła mi na odchorowywaniu soboty.

Jarku - wszystkiego najlepszego!

PS: A wpis to będzie jutro....

środa, 13 maja 2009

Niecodzienni generałowie - O pijaku co się kulom nie kłaniał

Niniejszy post rozpoczyna nowy cykl historii publikowanych na naszym blogu - Niecodzienni generałowie. Będziemy w nim pisać o niezwykłych dowódcach z różnych epok - zarówno tych, którzy wyróżniali się niekompetencją i kretynizmem, jak i takich, którzy dobrze sobie radzili ale mieli to "coś" co odróżniało ich od zwykłych, tuzinkowych postaci. Innymi słowy, będziemy pisać i o zwyczajnych idiotach, i o świrach. Zaczynamy od tych pierwszych. Panie i Panowie - nasz cykl inauguruje Karol "Walter" Świerczewski.



Nasz Bohater Trzech Narodów był idealnym kandydatem na ateistycznego świętego w komunistycznej hagiografii. Młody robotnik, który skończył całe dwie klasy podstawówki i przed I wojną światową wyrabiał noże w warszawskiej fabryce Gerlacha, w jej trakcie wraz z całą fabryką został ewakuowany w głąb Rosji. Nie wiemy jakie wyrabiał noże i pewnie już nigdy się tego nie dowiemy. Wiemy natomiast, że młody Karol tak bardzo lubił czerwony kolor, że po krótkim pobycie na froncie wrócił do Moskwy by wstąpić w szeregi bolszewików.

W 1917 i potem bolszewicy bardzo potrzebowali żołnierzy, więc za bardzo nie patrzyli na kwalifikacje Świerczewskiego pozwalając mu dowodzić coraz większymi oddziałami. I tak nasz bohater powoli pnie się do góry po szczeblach wojskowej kariery walcząc z "białymi", Polakami i "zielonymi" a także wykładając ciemnym żołnierskim masom podstawy Marksa i Engelsa. Po wojnie Karol nadrabia braki w wykształceniu, kończąc szkołę oficerską, co uprawnia go do pracy w sztabie generalnym Armii Czerwonej. Nie matura, lecz chęć szczera się liczy, moi drodzy...

W 1936 roku zaczyna się hiszpańska przygoda Świerczewskiego, który pod pseudonimem generał Walter zostaje wysłany do Hiszpanii by dowodzić XIV Brygadą Międzynarodową im. Marsylianki. W Hiszpanii nasz bohater trochę się bije, trochę nadużywa alkoholu, trochę rozstrzeliwuje jeńców wojennych i własnych podkomendnych i generalnie chyba niezgorzej się bawi. Poznaje też Ernesta Hemingwaya i przez jakiś czas panowie piją razem.

Po powrocie do Rosji nie jest już tak różowo. W czasie "wielkiej czystki" Świerczewski zostaje aresztowany, ale w odróżnieniu od wielu lepszych od siebie dowódców w 1940 wychodzi na wolność. Po rozpoczęciu wojny z Niemcami rozpoczyna się schyłkowy etap jego kariery, podczas którego z jednej strony Walter coraz więcej pije, z drugiej - coraz szybciej pnie się w górę. Pomiędzy 1941 a 1945 rokiem Świerczewski przebywając w stanie permanentnego upojenia alkoholowego naprzemiennie unicestwia dowodzone przez siebie jednostki i jest kierowany do służby tyłowej żeby nie unicestwiał kolejnych. Wspomnijmy jedynie, że w listopadzie 1941 roku z dowodzonej przez niego 248 Dywizji Strzelców przy życiu pozostało... 5 żołnierzy, zaś dowodzona przez niego 4 lata później 2 Armia WP poniosła w ciągu tygodnia większe straty niż pozostałe polskie jednostki... od 1943 roku.

Mimo to 1 maja 1945 roku zostaje generałem broni. Później pełni rozmaite funkcje w komunistycznych władzach cywilnych i wojskowych. I pewnie byśmy dzisiaj go nie pamiętali gdyby nie jego tajemnicza śmierć z rąk UPA podczas inspekcji polskich jednostek w Bieszczadach. Złośliwi twierdzą, że komuniści sami wystawili Ukraińcom wiecznie pijanego generała aby mieć pretekst do rozpoczęcia Akcji Wisła. Tak czy siak, Walter dostał pośmiertnie parę medali i został pochowany na Powązkach, na co z pewnością nie zasłużył.

Po śmierci napisano o nim książkę hagiograficzną dla dzieci pt. O człowieku, który się kulom nie kłaniał. Zamiana słowa "człowiek" na "pijak" naszym zdaniem lepiej oddałaby prawdę historyczną o tym jakże niecodziennym dowódcy.