Pokazywanie postów oznaczonych etykietą XX wiek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą XX wiek. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 sierpnia 2009

Rożestwienski widzi Japońców

Jak pewnie wszyscy wiemy z nudnych lekcji historii, w 1904 roku zaczęła się wojna rosyjsko-japońska, w której to batiuszka car i jego naród dostali tęgiego łupnia. Japończycy szybko uporali się z rosyjską flotą na Pacyfiku i rozpoczęli oblężenie Port Artur. Car podjął desperacką i szaloną decyzję - wysłać w rejon walk Flotę Bałtycką, w sumie 38 okrętów, z czego kilkanaście w miarę nowych i w miarę zdatnych do użytku. Flota ta w przedziwny sposób opłynęła prawie cały glob aby na końcu polec w bitwie pod Cuszimą. Po drodze jednak przydarzyło jej się sporo absurdalnych rzeczy... Tak oto dochodzimy do sedna naszej opowieści - słynnego incydentu pod Dogger Bank.



Ławica Dogger Bank leży na Morzu Północnym, w połowie drogi między drogi między Anglią a Danią i stanowi częsty rejon wypraw rozmaitych łodzi rybackich. Tak było w 1904 roku, tak jest i dziś. To tak na wszelki wypadek, gdybyście nie wiedzieli.

Ówczesna Flota Bałtycka była absurdalnym połączeniem okrętów z różnych epok, obsadzonych niedoświadczonymi marynarzami i dowodzonych przez niekompetentnych oficerów. Dość powiedzieć, że już podczas rejsu przez Morze Bałtyckie doszło do kilku zderzeń, awarii i pomniejszych incydentów, które w połączeniu z informacjami o tragicznym losie jaki spotkał rosyjską flotę Pacyfiku stwarzały atmosferę pesymizmu, nerwowości i ogólnego chaosu.

Car, w odróżnieniu od Japończyków, wierzył, że Flota Bałtycka jest w stanie odmienić losy wojny. Z tego względu rozkazał wyasygnować wielkie kwoty na zabezpieczenie podróży tych statków na Morze Żółte. Sporo wydano na opłaty portowe, równie dużo na węgiel i zaopatrzenie. Dużą kwotę otrzymała też carska Ochrana, która miała zapewnić informacje o ewentualnym zagrożeniu ze strony Japończyków.

Problem rosyjskiego wywiadu polegał na tym, że nie bardzo miał o czym donosić, ponieważ Japończycy kompletnie zignorowali szaloną rosyjską eskapadę. Z drugiej strony, głupio było wziąć 6 mln rubli w złocie i nie przynieść niczego w zamian... Do Petersburga płynęły więc szeroką rzeką listy rzekomo zwerbowanych agentów, informacje o ruchach japońskich okrętów, które nigdy nie istniały a także dane o planowanym ataku japońskich kutrów torpedowych na Flotę Bałtycką podczas przechodzenia przez cieśniny duńskie lub przez Kanał La Manche. Informacje te docierały też do niedoświadczonych marynarzy i ich oficerów, wprowadzając atmosferę nerwowości i oczekiwania na nieuchronny atak.

W tej sytuacji wystarczył już tylko drobny kamyczek by uruchomić lawinę. 21 października 1904 roku pijany w sztok kapitan rosyjskiego okrętu zaopatrzeniowego "Kamczatka" nadaje w eter wiadomość - "Zostaliśmy zaatakowani przez japońskie torpedowce!" Flotylla przepływa wtedy przez Ławicę Dogger Bank. Ogłaszany jest alarm bojowy, kolejny w ciągu ostatnich kilku dni. Flotylla z wygaszonymi światłami płynie przez ponure i wrogie wody. I nagle... Jest! W świetle księżyca wyraźnie pojawia się sylwetka japońskiego torpedowca, po nim drugiego, trzeciego i kolejnych. Rosjanie po wezwaniu do poddania się otwierają ogień! Po chwili od strony Japończyków również widać strzały. Chaos, zamęt, strach, rozpaczliwa bieganina... Ale udało się, wróg został pokonany! Rosjanie z dumą płyną dalej... i jakże są zdumieni otrzymaną następnego dnia depeszą.

Jak było naprawdę? Rzekomy japoński torpedowiec widziany przez "Kamczatkę" okazał się szwedzkim statkiem handlowym, zaś ostrzelana w nocy japońska flota - grupą angielskich kutrów rybackich. W nierównej walce rosyjskie okręty wystrzeliły kilka tysięcy pocisków, zatapiając jeden kuter i posyłając na drugą stronę trzech brytyjskich rybaków. Dalszych sześciu zostało rannych. W walce zginął też 1 rosyjski pop a 1 marynarz został ranny gdy słynna potem "Aurora" będąc po drugiej stronie flotylli rybackich trawlerów niż reszta Rosjan wystrzeliła swój pocisk w pobliże jednego z rosyjskich pancerników, przez co została wzięta za Japończyka i sama znalazła się pod ogniem.


Rosjanie długo trzymali się wersji z atakiem japońskich torpedowców. Dopiero z pewnym opóźnieniem zdecydowali się wypłacić rybakom odszkodowanie. Mimo to, rząd brytyjski odmówił przepuszczenia "bandy pijanych piratów" przez Kanał Sueski, przez co adm. Rożestwienski zmuszony był szlakiem Vasco da Gamy opłynąć Afrykę. Nieudolna flota swój koniec znalazła pod Cuszimą, ale to już całkiem inna historia.

Generalnie - nie dziwi nas to wszystko. Popatrzcie sami...


środa, 5 sierpnia 2009

Strzelamy do wrogów ale ich nie jemy!


W trakcie toczącego się w Hadze procesu, były przywódca Liberii - p. Charles Taylor stanowczo zaprzeczył jakoby w trakcie swych krwawych i dyktatorskich rządów uprawiał kanibalizm i wydawał swoim żołnierzom rozkazy zjadania poległych wrogów.

Zeznali tak byli żołnierze byłego przywódcy Liberii. Niektórzy zeznali, że brali udział we wspólnych z p. Taylorem degustacjach ciał zabitych wrogów, zaś przywódca jednego z oddziałów powiedział wręcz, jakoby był zachęcany do zjadania żołnierzy sił pokojowych ONZ jako elementu kampanii "dawania przykładu" lokalnej ludności.

Inne smakowite fragmenty zeznań Taylora przytaczamy poniżej za BBC:

"Impassable roads would have made it impossible for me to trade weapons for Sierra Leone's diamonds"

"It never happened, I never ordered any combatant to eat anyone"

Wybierającym się do Afryki życzymy smacznego!

niedziela, 2 sierpnia 2009

Guerra di Libia czyli bezpośrednie starcie mocarstw żenujących

Gdyby zadać sobie trud przygotowania hierarchii najbardziej żenujących militarnie krajów przełomu XIX i XX w., na czeleklasyfikacji bezsprzecznie znalazłyby się dwa kraje: Turcja, która miała bogate tradycje ale od czasów Wiednia jakoś tak jej nie wychodziło, oraz Włochy - które tradycji za bardzo nie posiadały a mimo to bardzo nieudolnie starały się jakiś sukces wojskowy odnieść. W bezpośrednim starciu tych dwóch "potęg" minimalnie lepsi okazali się Włosi i o tym będzie ta historia.


Od czasów zjednoczenia Włoch, nowy niby-naród usilnie starał się dorównać innym krajom europejskim w wyścigu za koloniami, bogactwem, prestiżem i chwałą. Wysiłki te z reguły kończyły się uzyskaniem mających niewielkie znaczenie kawałków pustyni (patrz Somalia) lub też ciężkim laniem, jakie oddziałom inwazyjnym spuszczali uzbrojeni w dzidy tubylcy (patrz Etiopia). Zdecydowanie większe sukcesy naród włoski odniósł w tym okresie w kolonizacji Nowego Jorku i innych amerykańskich aglomeracji, przynosząc do Nowego Świata takie wynalazki jak spaghetti, pizza i zorganizowana przestępczość uprawiana przez smutnych panów w ciemnych garniturach.

Na początku XX w. Włosi postanowili odkroić sobie kawałek chylącego się ku upadkowi Imperium Ottomańskiego. Ich wzrok padł na prowincje Trypolitania, Fez i Cyrenajka, tworzące dziś współczesną Libię. Rozpoczęli od sondowania stosunku innych wielkich mocarstw do tego rodzaju podboju, a ponieważ nikt za bardzo nie zgłaszał pretensji do tej części Afryki, grzecznie poprosili rząd turecki o przekazanie im kontroli nad rzeczonymi prowincjami. Ponieważ Turcy stanowczo odmówili, rozpoczęto przygotowania do inwazji, którym towarzyszyła zmasowana kampania informująca Włochów o tym jaka fajna jest Libia i jak dobrze będzie ją mieć. Przeciwko zbliżającej się wojnie głośno protestowali włoscy socjaliści, wśród nich także znany orędownik pokoju i przeciwnik militaryzmu - Benito Mussolini.

W ramach przygotowań do wojny Włosi nie zrobili nic. Nie mieli map Libii, nie wiedzieli kto mieszka w Libii, nie wiedzieli ilu tureckich żołnierzy tam stacjonuje, nie znali lokalizacji źródeł wody. Wiedzieli jedynie, że Libia jest "bogata w minerały i wodę" oraz, że stacjonuje tam "nie więcej niż 4000 Turków". Wiedzieli to z gazet. Wojna miała być spacerkiem i w takich właśnie radosnych nastrojach Włosi ją rozpoczęli.

28 września 1911 w porcie Tripoli pojawiła się włoska flota inwazyjna, która stacjonowała na redzie do 3 października nie robiąc nic. Wtedy to Włosi zdecydowali, że skoro już są, to może postrzelają trochę do portu a następnie wysadzą trochę marynarzy na brzeg. Jedno i drugie udało się zrobić, tak oto rozpoczęła się wojna. Głównym problemem Turków był brak poważnych sił w regionie połączony z brakiem realnego zainteresowania rządu obroną tych prowincji. Tureccy oficerowie, którzy chcieli się bić z Włochami, musieli samodzielnie przedostawać się do Libii podróżując incognito przez Europę, niekiedy nawet na włoskich statkach. Koszty podróży nie były refundowane. Mimo to, wojna spacerkiem nie była.



10 października Włosi wysadzili na brzeg 20 tys. regularnych żołnierzy, których wysłano w losowych kierunkach w celu zajęcia rozmaitych strategicznie ważnych miejscowości. Średnio zadbano przy tym o zaopatrzenie ich w cokolwiek - wszak w Libii mnóstwo było wody i minerałów. W tym samym czasie nielicznym tureckim oficerom udało się poderwać do walki 20 tys. arabskich koczowników, którzy od czasów Mahometa nieprzerwanie nie lubili obcych, w tym zwłaszcza nie będących ich braćmi w islamie. Na efekty nie trzeba było długo czekać - już 23 października włoskie oddziały wokół Tripoli zostały otoczone przez "rodzimą" kawalerię, po czym większa część Włochów zginęła lub dostała się do niewoli. Włosi uznali, że chyba czas coś zmienić bo może być źle.


Od 1912 roku włoskie siły zbrojne w Libii powiększono do 100 tys. żołnierzy. Wprowadzono także nowoczesne uzbrojenie - karabiny maszynowe, samochody pancerne, samoloty czy sterowce. Zaczęto stosować rozpoznanie a także uruchomiono politykę represji wobec buntujących się Tuaregów. W rezultacie Włosi zaczęli uzyskiwać znaczną przewagę i mimo pojedynczych zwycięstw tureckich oddziałów sprawa wyniku wojny była przesądzona. Do końca roku cała nadbrzeżna Libia znalazła się w rękach włoskich, co wkrótce potem usankcjonowano traktatem pokojowym. Z dwóch żenujących mocarstw zwyciężyło to, które było lepiej uzbrojone i wykazywało jakiekolwiek zainteresowanie wynikiem wojny.

Na koniec tradycyjnie smaczki:
  • traktat pokojowy nie rozwiązał sprawy Beduinów, którzy nic o nim nie wiedzieli a nawet jeśli wiedzieli, to mieli go gdzieś. Zorganizowany opór trwał do 1931 roku, zaś pojedyncze oddziały partyzanckie walczyły nieprzerwanie do końca II wojny światowej. Wspomina o tym w swojej książce podróżniczej Kazimierz Nowak, którzy w latach 1935 - 36 objechał rowerem Afrykę. To nie żart. :-)
  • w walkach po stronie tureckiej brał udział niejaki Kemal Pasza, na co dowodem jest poniższe zdjęcie.
  • w ramach działań wojennych, Włosi przeprowadzili rajd 5 kutrów torpedowych na Półwysep Dodekanez (w Grecji). Było wiele radości.
  • opisywana wojna w sposób bezpośredni doprowadziła do I wojny bałkańskiej - "Hej, skoro Włochom udało się pokonać Turków, dlaczego nam miałoby nie wyjść?!!?"

środa, 8 lipca 2009

Demokracja na Komorach i śmiech na sali


Gdyby ktoś z Was chciał zapytać czym są i gdzie leżą Komory, odpowiedzielibyśmy, że to była francuska kolonia, która wczoraj obchodziła rocznicę swojej niepodległości i która leży tak piekielnie daleko, że nie dolatują do niej samoloty. Nawet z Jemenu. Ma za to ładną flagę, którą prezentujemy powyżej, oraz równie sympatycznego przywódcę (poniżej), na którego lud mówi "nasz Ajatollah". Przywódca jest lokalnym oligarchą, gdyż należy do niego fabryka materacy, rozlewnia wody pitnej oraz zakład produkujący tanie perfumy. W sumie będzie to pewnie jakieś 30% PKB Komorów. Fajowo, prawda?


Komory mają również swoje małe problemy, których czasem nie sposób zamieść pod dywan ani schować do komory piwnicy. Na przykład taki, że od 1975 roku przeprowadzono tam 20 zamachów stanu (udanych lub nie) lub też taki, że w państwie co jakiś czas pojawia się jakiś element aspołeczny, który postanawia coś sobie z małych wysepek wykroić.


W 1997 roku niepodległość ogłosiły dwie wchodzące w skład Komorów wyspy - Anjouan oraz Moheli. Chyba nikt za bardzo się tym nie przyjął, gdyż w 5 lat później obie wysepki powróciły na łono macierzy w zamian za możliwość wybierania własnego prezydenta. Tym samym Komory stały się czymś w rodzaju konfederacji. Na zbuntowanych-i-ponownie-zjednoczonych wysepkach rządził niejaki Mohamed Bacar, którego kadencja wygasała w 2007 roku.

Po wygaśnięciu mandatu, Bacar wbrew woli rządu centralnego rozpisał nowe wybory prezydenckie, i - co nas nie dziwi - wygrał je w cuglach. Prezydent Komorów próbował zająć wyspy zbrojnie, ale inwazja dokonana przez 500-osobową armię została odparta. Sądzimy, iż stało się tak głównie dlatego, że cała flota Komorów to 2 łodzie patrolowe, które średnio nadawały się do przeprowadzenia operacji będącej lokalną kopią D-Day. W efekcie, problemu nie udało się rozwiązać, poza tym, że obie łodzie przeprowadzały blokadę zbuntowanych wysepek i ktoś tam nałożył na nie jakieś sankcje.

Sprawy nabrały przyspieszenia dopiero w 2008 roku, gdy w konflik zaangażowała się Unia Afrykańska. To taka dziwna organizacja międzynarodowa, która zrzesza głównie dyktatorów i zwykle potępia innych dyktatorów za to, że nie wprowadzają u siebie demokracji. Ma pewne sukcesy w zapobieganiu przewrotom wojskowym, głównie dzięki wysyłaniu wojsk różnych krajów do różnych innych krajów, przez co nie mogą one u siebie przeprowadzać zamachów stanu. Dodajmy, że jej przewodniczącym jest znany zwolennik praw człowieka i obywatela - Muammar Kadafi. Dlaczego UA zaangażowała się po stronie rządu Komorów? Po pierwsze, chciała oczywiście bronić demokracji w tym państwie. Po drugie i ważniejsze, akurat bardzo nie wyszła tej organizacji misja stabilizacyjna w Sudanie, więc rozpaczliwie potrzebny był jej jakiś maleńki chociaż sukces.



I tak, rząd Komorów wspierany przez egzotyczną koalicję oddziałów z Sudanu, Tanzanii i Senegalu zaczął przygotowywać się do Wielkiej Inwazji. Nadano jej tajemniczy kryptonim Demokracja na Komorach, co biorąc pod uwagę, iż jej celem było w sumie zbrojne unieważnienie wyników wyborów, jest mistrzostwem Afryki w autoironii. 14 marca 2008 (chyba) zaczęło się - do brzegów Anjouanu przybiła łódź rybacka z 50 rządowymi żołnierzami na pokładzie, którzy wysiedli na brzeg i zaatakowali lokalny komisariat policji. W rządzie Komorów nastąpiła konsternacja, gdyż nie bardzo potrafiono ustalić kto do cholery wysłał tam tych żołnierzy. Potem znaleziono racjonalne wyjaśnienie dla sytuacji:
"Wysłaliśmy tych żołnierzy aby zajęli posterunek policji w miejscowości Domoni i uwolnili przetrzymywanych tam więźniów politycznych"
Tyle rzecznik rządu. Jakich więźniów politycznych? Nie wiadomo. W każdym razie w zależności od wersji, oddziały zajęły / nie zajęły posterunek policji i jeszcze tego samego dnia wycofały się do swojej bazy, by po dwóch dniach wrócić po swoich rannych kolegów, którzy gdzieś się zapodziali. Biali może i nie potrafią skakać, ale czarni oficerowie armii Komorów z pewnością nie umieją liczyć. W każdym razie, jeśli wierzyć słowom rzecznika prezydenta Bacara, kuter był dostarczony przez Iran.

24 marca 2008 rząd Komorów postanowił zakończyć tę farsę i zadecydował o rozpoczęciu inwazji. Na libijskich i francuskich okrętach, żołnierze koalicji wylądowali w trzech miejscach na wyspie Anjouan. Potem działy się dziwne rzeczy, których do końca nie rozumiemy, ale faktem jest, że po dwóch dniach Unia Afrykańska i oddziały rządowe zajęły całą wyspę, a Mohamed Bacar wraz z 23 kolegami zbiegł na francuską wyspę Reunion, gdzie postawiono mu zarzut nielegalnego przekroczenia granicy z bronią w ręku. Francja do dziś nie przyznała mu azylu politycznego i nie wypuściła go z tej wyspy.


Żeby nie było Wam smutno, na koniec prezentujemy optymistyczny widoczek z Komorów

sobota, 4 lipca 2009

Greccy dyktatorzy kochają zabłąkane pieski i ich właścicieli


Ci z Was, którzy mniej więcej regularnie odwiedzają ten blog, wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak niedorzeczny powód do rozpoczęcia wojny, zmobilizowania armii i odpalenia w kierunku Odwiecznego Wroga wszystkiego co tylko się ma do odpalenia. Weźmy na przykład takich Greków. Obiegowa opinia o nich głosi, że wcale nie kochają swoich domowych zwierzątek i wyrzucają je na ulicę by tam zdechły. To wierutna bzdura! Grecy tak bardzo uwielbiają swoich czworonożnych pupili, że są gotowi zmobilizować dla nich armię i najechać zbrojnie swoich dwunożnych sąsiadów.

22 listopada 1925 roku, zapomniana przez bogów granica grecko - bułgarska gdzieś w górzystej Macedonii. Zapewne jest zimno, zapewne pada. Wspierani przez Bułgarów macedońscy rewolucjoniści z IMRO siedzą w ciepłych chatach i pochrapując śnią o udanych zamachach bombowych i spaleniu ruin Akropolu. Bułgarscy i greccy pogranicznicy łypią na siebie z niechęcią przez zasieki z kolczastego drutu. Nagle od strony greckiego posterunku w kierunku granicy wybiega zabłąkany psiak, za którym biegnie jego właściciel, grecki szeregowy. Obaj przebiegają przez granicę. Ze strony bułgarskiej padają strzały.


Rząd grecki jest oburzony, może dlatego, że składa się głównie z gen. Pangalosa, dyktatora, który już za rok zostanie obalony przez kolejny z wojskowych przewrotów. Pangalosowi przeszkadza niemalże wszystko, włącznie ze zbyt krótkimi sukienkami kobiet, więc na wieść o zastrzeleniu greckiego żołnierza i jego wiernego psa Szarika kipi i bulgocze jak zepsuty samowar. Każe wysłać depeszę, której treść można sprowadzić do następujących punktów:
  1. wy bułgarskie łachudry,
  2. zabiliście nam żołnierza, oficera oraz psa, za co domagamy się zadośćuczynienia,
  3. macie ukarać tych co strzelali i ich dowódców,
  4. macie przeprosić za tą zbrodnię, której dokonaliście,
  5. macie zapłacić sześć milionów drachm odszkodowania (za wszystkie trzy ofiary, hurtowo),
  6. na spełnienie naszych żądań macie 48 godzin, potem użyjemy siły.
Ultimatum było o tyle dziwne, że Grecy nie potrafili podać nazwiska oficera, który rzekomo zginął - prawdopodobnie nic takiego nie miało miejsca, ale za żołnierza i psa nie można byłoby się domagać aż 6 milionów drachm. Nie, nie wiemy co można było kupić za te pieniądze.

Żeby nie pozostać gołosłownym, grecka armia wkroczyła do bułgarskiej Macedonii i podjęła próbę zajęcia miasta Petrich, ale została odparta przez oddziały lokalnych ochotników oraz bojowników z IMRO. Były to mniej więcej takie brodate indywidua jak ten na zdjęciu. Armia bułgarska nie stawiała oporu. W walkach o bezpańskiego psa i grecki honor zginęło ok. 50 osób.


Incydentem zajęła się także Liga Narodów, która kazała Grecji się wycofać i zapłacić symboliczne odszkodowanie za spowodowane zniszczenia. Żeby zamknąć temat, Bułgarzy zdecydowali się przekazać Grekom psie pieniądze, których tamci się domagali. O ile nam wiadomo, środków tych nie przeznaczono na budowę schronisk dla bezdomnych zwierząt, ale to już inna bajka.

Zamiast błyskotliwego morału, zacytujmy ludzi, którzy na codzień zawodowo zajmują się opisywanym przez nas problemem:

"How do you get rid of your rubbish? Dump it outside for the dustman? Take it to the tip? In Greece that's how many people get rid of their unwanted animals. (...) The situation has been described as 'trying to empty an ocean with a teaspoon' , but we believe that every animal spared such suffering worth the effort. Hopefully, in time, the Greek attitude towards animal welfare will improve..."

Sądzę, że nieco wcześniej mój kot Tyfus nauczy się szydełkować.

piątek, 12 czerwca 2009

Anarchy in the Albania


W latach 90-tych Albania przechodziła burzliwy i trudny okres transformacji ustrojowej, tym trudniejszy, że ten kraj w zasadzie nie miał i nadal nie ma do zaoferowania niczego oprócz skał, pasterzy, brudnych ulic i dziwnego języka. Mimo to, początkowo wszystko szło świetnie. Inflacja spadała, mała przedsiębiorczość się rozwijała, a ludziom żyło się lepiej. Wszystkim. Do czasu.


Ponieważ albańskie społeczeństwo było nieprzyzwyczajone do kapitalizmu, ani też do żadnej innej logicznej i cywilizowanej formy obracania pieniądzem, jak grzyby po deszczu wyrastały tam rozmaite fundusze, kasy i oscylatory obiecujące gigantyczne zyski od każdego wpłaconego dolara, lira czy dojczmarki. Oczywiście były to typowe piramidy finansowe, ale tego lud albański nie wiedział, a nawet gdyby wiedział, to pewnie i tak by wpłacał. W Polsce do kasy Bagsika też wpłacali. Część z tych funduszy należała do osób ze sfer rządowych, co, jak się za chwilę przekonamy, miało spore znaczenie.



W 1997 roku okazało się, że król jest nagi. 2/3 narodu wpłaciło na konta różnego typu dziwacznych instytucji finansowych ponad miliard dolarów (mówimy o najbiedniejszym kraju Europy), które to pieniądze wyparowały. Nie mogąc odzyskać swoich oszczędności, ludzie zaczęli oskarżać rząd (nie bezpodstawnie) o to, że ich oszukał i okradł. Na domiar złego, większość członków albańskiego gabinetu stanowili przedstawiciele klanów z północy kraju, co dla ludzi z południa stanowiło dodatkowy argument potwierdzający tezę o wymierzonym w nich spisku.


W marcu 1997 ludzie wyszli na ulice, ale nie po to, by pokojowo protestować, tylko atakować policję, wojsko i budynki rządowe. Ponieważ w Albanii statystycznie na każdego mieszkańca przypada 1,2 Kałasznikowa (dziedzictwo Envera Hodży) a większość tej broni pod koniec lat 80-tych w tajemniczy sposób wyparowała z wojskowych magazynów, zamieszki były krwawe. W kraju zapanował chaos i anarchia, zginęło ponad 2000 ludzi a rozwścieczony tłum zniszczył nawet kilka samolotów należących do albańskich sił powietrznych (siekierami...). ONZ musiał wysłać żołnierzy w celu ewakuacji obywateli państw ościennych. Takie małe Mogadiszu nad Adriatykiem.


W rezultacie prezydent Sari Berisha zmuszony został do ustąpienia. Pieniędzy nie odzyskano. Dwóch albańskich pilotów, którzy odmówili bombardowania tłumu plądrującego miasto Vlora, do dziś przebywa na emigracji we Włoszech (są bohaterami narodowymi, ale nadal nie odwołano ciążącego na nich wyroku śmierci za zdradę). Pamiętajcie o tym jadąc do Albanii na wakacje - ten kraj to piramidalna bzdura.

poniedziałek, 1 czerwca 2009

Wojna o czarną dziurę Europy

Europa to taki kontynent, który nam wszystkim nieodmiennie kojarzy się z dostatkiem, spokojem, demokracją i wysokimi podatkami. Są jednak w tej części świata miejsca, o których nie śniło się filozofom, swoiste czarne dziury, takie jak Albania, Sycylia czy łódzkie Bałuty. Dziś opowieść z pogranicza astrofizyki i political fiction, czyli jak powstał (po)twór zwany Naddniestrzem.



Nasza historia zaczyna się w przedwojennym Związku Radzieckim - gdy dzisiejsza Mołdawia stanowiła część Rumunii, batiuszka Stalin zadecydował o utworzeniu z terenów obencego Naddniestrza Mołdawskiej Autonomicznej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która miała stanowić podstawę ewentualnych roszczeń terytorialnych w stosunku do Rumunii. Nowej republice co prawda brakowało nieco Mołdawian (większość ludności stanowili i stanowią do dziś Rosjanie i Ukraińcy), ale tych zdobyto w 1940 po zajęciu Besarabii. Wówczas to dzisiejsze Naddniestrze przyłączono do ziem zajętych Rumunii, tworząc Mołdawską SRR. Z wdziękiem słonia w składzie porcelany, w ramach jednego quasipaństwa Stalin połączył nie mające wiele ze sobą wspólnego narodowości - rumuńskich Mołdawian oraz wspomnianych już Rosjan i Ukraińców.


Póki Sowiecki Sojuz był mocny, wszystko jakoś trzymało się kupy i był porządek. Kłopoty zaczęły się wraz z nadejściem ery rozpadu ZSRR, kiedy to Mołdawia zaczęła domagać się niepodległości lub przyłączenia do Rumunii. Wówczas to, obawiający się utraty przywilejów lokalni naddniestrzańscy patrioci, na czele z mieszkającym w Tyraspolu całe trzy lata Igorem Smirnowem zaczęli protestować i po cichu tworzyć bojówki aby oderwaniu Naddniestrza od macierzy skutecznie zapobiec.

I tak na przełomie 1990 i 1991 roku niepodległość proklamowały dwa państwa - Mołdawia i Naddniestrze czyli Smirnow et consortses. Z braku sił zbrojnych po stronie obu państw nie od razu doszło do wybuchu walk. Pozornie szukano pokojowych dróg wyjścia z kryzysu, potajemnie tworząc wojsko i siły policyjne. Oczywiście Mołdawię wspierała w tym Rumunia, zaś Naddniestrze - Rosja i Ukraina. Dodatkowo sprawę komplikował fakt, iż w strefie walk stacjonowała 14 Armia ZSRR, w której skład wchodzili głównie... żołnierze z Naddniestrza, za cichą zgodą swoich przełożonych dezerterujący właśnie wraz z bronią, amunicją i ciężkim sprzętem bojowym.

Wojna trwała od marca do lipca 1992 roku, przy czym znacznie ciekawszy niż sam przebieg działań zbrojnych jest skład narodowościowy obu armii. Po stronie mołdawskiej walczyli ochotnicy z Rumunii oraz tamtejsi doradcy wojskowi, zaś po stronie Naddniestrza - ochotnicy i najemnicy z Rosji i Ukrainy, dezerterzy z 14 Armii oraz pewna grupa Kozaków, którzy przyjechali do Tyraspola aby "bić Rumunów". Oni to z reguły wywoływali najwięcej zamieszania i zamętu.


Starcia zbrojne polegały głównie na nieudanych próbach przekroczenia Dniestru przez mołdawskie wojska (na zdjęciu) oraz równie nieudanych szturmach wojsk naddniestrzańskich na mołdawskie posterunki policji po drugiej stronie rzeki. O entuzjazmie obu stron do prowadzenia walk najlepiej świadczy fakt, iż niejednokrotnie po zakończeniu strzelaniny żołnierze mołdawscy i naddniestrzańscy wspólnie biesiadowali do późnych godzin nocnych... aby następnego dnia znowu do siebie strzelać.

Wojnę zakończył gen. Lebiedź, dowódca 14 Armii, wydając rozkaz ostrzelania z ciężkiej artylerii pozycji armii mołdawskiej. Była to pacyfikacja w iście sowieckim stylu, ale podziałała. Spokój na froncie panuje do dzisiaj.


Gdybyście kiedy postanowili przenieść się do Naddniestrza, podajemy garść informacji praktycznych. Prezydentem nadal jest don Igor Smirnow. W kraju panuje pełen pluralizm polityczny co zapewnia sam pan prezydent, który wszystkie lokalne partie i ugrupowania kontroluje finansuje. Naddniestrza nikt na świecie nie uznaje, przez co np. paszporty i dowody tożsamości mieszkańców tej części Europy mają wartość papieru na jakim zostały wydrukowane. Podstawowe źródła dochodów państwa to przemyt, handel bronią oraz żywym towarem, i nie chodzi tu o egzotyczne rybki. Słowem - cud, miód, nic tylko się przeprowadzać.

W całej sprawie jest też wątek polski - otóż większość z będących obecnie w użyciu naddniestrzeńskich monet została wybita w polskiej mennicy. Oficjalnie było to zamówienie na "kolekcjonerskie żetony"...

wtorek, 19 maja 2009

Wojna o Gran Ciacho

Po paru miesiącach realizacji naszego blogowego projektu, zdecydowaliśmy się opisać historię, która zainspirowała nas do odpalenia tego projektu. Przed Wami kwintesencja absurdu, nonsensu i głupoty. Panie i Panowie - Wojna o Ciacho.

Grand Chaco to rozległy (prawie 650 tys. km kwadratowych), prawie niezamieszkały, półpustynny region zlokalizowany pomiędzy Andami a rzeką Paragwaj o zbiegu granic Paragwaju, Boliwii i Argentyny. Od chwili powstania w Ameryce Południowej niepodległych państw, region stanowił terytorium sporne, jednak temperatura sporu odpowiadała rzeczywistej wartości tego terenu. Jak się zapewne domyślacie - była ona żadna. Do czasu...



W latach trzydziestych dwie szacowne firmy naftowe - Standard Oil i Shell Oil rozpoczęły poszukiwania ropy naftowej u podnóża Andów - pierwsza w Boliwii, druga w Paragwaju. Gdy tylko po boliwijskiej stronie granicy z ziemi trysnęło czarne złoto, Gran Chaco momentalnie przestał być niczyj i bezwartościowy. Tam mogła wszak być ropa! Spór graniczny rozgorzał na nowo, lecz nie udało się go załatwić polubownie. Zarówno Boliwia i Paragwaj czuły się silne (jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało), zaś popierające je firmy naftowe nie zamierzały dzielić się z konkurencją potencjalnym Eldorado. Każdy chciał mieć całą pulę - wojna więc była nieunikniona.

Przyjrzyjmy się nieco siłom obydwu stron oraz teatrowi działań wojennych. Teoretycznie, Boliwia miała trzykrotną przewagę jeśli brać pod uwagę ilość ludzi, jaka mogła być zmobilizowana na czas wojny. Dodatkowo, jedynie Boliwia dysponowała jakimkolwiek "nowoczesnym" uzbrojeniem, jeśli uznać za takowe dwupłatowe samoloty z I wojny światowej oraz siły pancerne w liczbie 3 czołgów Vickers oraz 2 tankietek. Paragwaj praktycznie nie posiadał regularnej armii. Zmobilizowani pospiesznie ochotnicy byli uzbrojeni głównie w maczety, jeden karabin przypadał na 5 żołnierzy. W sumie w całym konflikcie wzięło udział pół miliona żołnierzy - 250 tys. po stronie Boliwii i 150 tys. po stronie Paragwaju.



Gran Chaco to nie było dobre miejsce do toczenia bitew i wojen. Olbrzymi obszar był praktycznie pozbawiony dróg. W porze suchej był także pozbawiony wody, której z kolei nie brakowało w porze deszczowej, gdy w całości zamieniał się w gigantyczne bagno. W efekcie latem żołnierzy wykańczało odwodnienie, jesienią i zimą - malaria. Co by nie mówić - fajnie nie było.

Już pierwsze dni wojny, która wybuchła w czerwcu 1932 roku, pokazały, że brak sprzętu wojskowego paradoksalnie jest korzystny dla Paragwaju. Boliwijskie czołgi i działa grzęzły w błocie, zaopatrzenie nie docierało, zaś paragwajskie oddziały partyzanckie wycinały poszczególne oddziały maruderów, zdobywając tak bardzo potrzebną broń i zaopatrzenie. Rozległy teren wymuszał komunikację radiową, przy czym żadna ze stron nie potrafiła szyfrować nadawanych wiadomości. Co ciekawe, to również okazało się korzystne dla Paragwaju, gdyż o ile Boliwijczycy nadawali swoje wiadomości po hiszpańsku, armia Paragwaju posługiwała się językiem Guarani, (większość paragwajskich żołnierzy stanowili Indianie), którego nikt w Boliwii nikt nie rozumiał. W efekcie, wojska paragwajskie doskonale wiedziały co zamierza przeciwnik, ale nie na odwrót.



Obie strony konfliktu były wspierane przez ościenne kraje i rządy. I tak, szefem sztabu Boliwii był gen. Hans Kundt, niemiecki weteran I wojny światowej. W boliwijskich siłach zbrojnych służyło wielu chilijskich najemników oraz... czechosłowackich doradców wojskowych. Z kolei Paragwaj miał na etacie dwóch rosyjskich "białych" generałów oraz cały sztab włoskich doradców wojskowych. Potrzebnych na wojnę funduszy dostarczyła Paragwajowi Argentyna, co pozwoliło na zakup niezbędnego sprzętu wojskowego.

Wpływ poszczególnych doradców było dobrze widać w taktyce przyjętej przez strony konfliktu. O ile Boliwia preferowała wojnę "tradycyjną", statyczną - chciałoby się powiedzieć niemiecką - o tyle Paragwaj z powodzeniem stosował wypróbowany w wojnie domowej w Rosji manewr i odcinanie przeciwnika od zaopatrzenia. W efekcie, wielokrotnie zdarzało się, że oddziały paragwajskie brały do niewoli otoczone i wyczerpane oddziały z Boliwii, mimo przewagi liczebnej tych ostatnich.

Wojna toczyła się do czerwca 1935 roku, przy czym do tego momentu większość spornego terytorium opanował Paragwaj, uzbrojony głównie w sprzęt zdobyty na Boliwijczykach. Oba kraje były desperacko wyczerpane wojną, więc po 3 latach walk zdecydowano się na zawarcie zawieszenia broni. Traktat pokojowy zawarty w 1938 przyznał 3/4 Gran Chaco Paragwajowi, co było odzwierciedleniem sukcesów odniesionych przez ten kraj na polu bitwy. Podczas wojny w walkach i w wyniku chorób zginęło łącznie prawie 100 tys. ludzi.

W Gran Chaco aż do dziś nie udało się odnaleźć żadnej ropy.

sobota, 9 maja 2009

Wielgachne nieloty ciernistych krzewów

Australijskie lato 1932 roku było wyjątkowo gorące. Busz na przemian płonął i usychał z pragnienia a zdesperowani farmerzy między jednym a drugim łykiem taniej whisky gapili się w niebo czekając na deszcz. Wiatraki napędzające studnie goniły resztkami sił. Susza, podobnie jak Wielki Kryzys, nie bardzo chciała jednak minąć.

Taka sceneria stanowiła tło niezwykłej wojny, wojny, w której człowiek po raz kolejny stanął przeciwko dzikiej naturze i chyba po raz pierwszy przegrał z kretesem.

W czasie wspominanej suszy do lokalnych władz w zachodniej Australii zaczęły napływać petycje od farmerów, którzy domagali się różnych rzeczy. Oprócz tradycyjnych i niemożliwych do spełnienia żądań w rodzaju "natychmiastowego sprowadzenia opadów" czy "wypłacenia znaczących subwencji gospodarstwom poszkodowanym przez żywioł", dość często pojawiały się skargi na szalejące... strusie. Nie, nie pomyliliście się - strusie. Cierpiące z powodu braku pożywienia i wody zwierzęta kierowały się w stronę ludzkich siedzib, tratując uprawy i niszcząc pomniejsze zabudowania.

Nikogo z australijskich środowisk rządowych nie trzeba było w owym czasie przekonywać, że szybkie i dobrze zorganizowane oddziały strusi emu potrafią być śmiertelnym zagrożeniem. Temu człowiekowi z trudem udało się ujść z życiem przed atakiem tylko jednego zwierzęcia...



W celu uporania się z plagą zwierząt i zarazem wykazania się przed wyborcami sukcesem w walce z suszą, Wielkim Kryzysem i takimi tam, rząd wysłał przeciw strusiom żołnierzy z Królewskiego Australijskiego Regimentu Artylerii, zwanego potocznie "Snajperami z 9 mil". Tak oto wybuchła Wielka Wojna Emu. Wojska australijskie, uzbrojone m.in. w karabiny maszynowe Lewisa stanęły naprzeciw 20 tysięcy strusi.

Podstawowym problemem Australijczyków była mała mobilność - biegnący struś osiąga bowiem prędkość 50 kilometrów na godzinę, zaś biegnący żołnierz niekoniecznie. Wojna miała więc charakter typowo podjazdowy a do starć dochodziło gdy tylko "Snajperom" udało się podjechać wystarczająco blisko stada strusi. Każda ze stoczonych potyczek wyglądała mniej więcej tak:

Faza 1 - zmęczony upałem oddział australijski podkrada się do strusi
Faza 2 - Australijczycy strzelają do strusi, zabijając kilka i kilka raniąc
Faza 3 - strusie uciekają

Strusie w tej wojnie przyjęły strategię wyczerpania przeciwnika, co zdecydowanie im się powiodło. Co więcej - zasadzki na zwierzęta urządzano z reguły w pobliżu farm, więc ranne zwierzęta często salwowały się ucieczką przez pobliskie pola uprawne, dokumentnie je tratując. Farmerzy byli szczęśliwi jak nigdy...

W efekcie, zmęczeni bezowocną kampanią Australijczycy wycofali się do swojej bazy, zaś strusie nadal hasały po polach i zagrodach, odnosząc strategiczny sukces w tej wojnie. Pokonani byli pełni szacunku dla zwycięzców - ich dowódca, major Meredith powiedział nawet publicznie:

"gdybyśmy tylko mieli dywizję tych ptaków zdolnych do przenoszenia pocisków, mogłaby ona sprostać każdej armii świata. One mogą stawać naprzeciw karabinów maszynowych mając niewrażliwość czołgów. Są niczym Zulusi..."
Jako ciekawostkę dodajmy, że w australijskim parlamencie odbyła się specjalna debata na temat tej wojny, podczas której premier musiał się gęsto tłumaczyć z niepowodzenia, poniesionych wydatków i takich tam. Parlamentarzystów interesowało między innymi, czy uczestnicy wojny otrzymają z tej okazji pamiątkowe medale...

Z całego serca popieramy ten pomysł - jesteśmy nawet gotowi wypłacać specjalne stypendium dla wszystkich weteranów tej wojny.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Jaka piękna latino katastrofa pod Annualem...

Czy słyszeliście kiedyś o Rifanach? Ja też nie. A jednak Rifanie w odróżnieniu od Marsjan istnieją naprawdę, przez moment w latach 20-tych poprzedniego stulecia mieli nawet własne państwo z tą ładną flagą obok. To, że Republiki Rif nie uznawał absolutnie nikt, to już drobny szczegół.

O istnieniu Rifan najboleśniej przekonali się nie uznający ich Hiszpanie i właśnie o tym będzie ta historia.




Gdzież ach gdzież leżała niegdysiejsza Republika Rif? Odpowiedź na to pytanie widać powyżej - to górska, najbardziej wysunięta na północ część dzisiejszego Maroka. Kraina ta jest zamieszkana przez berberyjski naród Rifan, których obecnie jest na świecie prawie 5 milionów, z czego większość mieszka w Maroku i Algierii. Jak się szacuje, ta zacna kraina dostarcza światu około połowy dostaw haszyszu, ku utrapieniu służb policyjnych całego świata. Wszystkim mieszkańcom niegdysiejszej Republiki Rif dedykujemy przeto ten utwór muzyczny (nagrany specjalnie na ich cześć):



Na początku 1921 roku Hiszpania postanowiła poszerzyć swoje posiadłości w północnym Maroku o tereny będące w posiadaniu Rifan, zjednoczonych przez charyzmatycznego kadiego Mohammeda Ben Abd el-Krim, wykształconego w Hiszpanii dziennikarza lokalnej gazety. Jak się wkrótce miało okazać, przywódca nieuznawanej przez nikogo Republiki Rif był samorodnym talentem wojny partyzanckiej, ale nie uprzedzajmy faktów. Póki co wojska hiszpańskie pod dowództwem gen. Manuel Fernández Silvestre y Patinga dumnie wkroczyły w niegościnne górskie rejony, nie kłopocząc się zbytnio takimi pierdołami jak zabezpieczenie tyłów czy zaopatrzenie. Do czasu opisywanej kampanii największym osiągnięciem hiszpańskiego dowódcy było nie obronienie Kuby przed inwazją waranów wojsk USA w 1898 roku oraz nieoficjalny rekord świata w ilości ran otrzymanych podczas jednej bitwy (łącznie 22). Na nieszczęście Hiszpanów Silvestre jakimś cudem to przeżył...

To miał być spacerek i na początku wszystko na to wskazywało. Hiszpanie nie napotykali oporu i radośnie rozpraszali swoje wojska, zaś Berberowie bez trudu przenikali na ich tyły, odcinając łączność i zaopatrzenie. Już pierwsze poważne starcie w zasadzie okazało się ostatnim - 22 czerwca 1921 roku obóz Annual - kwatera główna hiszpańskiej armii został zaatakowany z zaskoczenia przez 3000 Rifan (to była ich cała armia). Z braku świadków nie wiemy dokładnie co tam zaszło, ale w ciągu kilku dni 5000 zdemoralizowanych i odciętych od zaopatrzenia hiszpańskich żołnierzy zostało wyrżniętych w pień przez Berberów. Dosłownie.

To był jednak dopiero początek kłopotów - w bitwie zginął sam gen. Silvestre, będący głównodowodzącym hiszpańskich wojsk w Maroku. Podobno strzelił sobie w głowę chcąc uprzedzić napastników. Ponieważ struktura dowodzenia hiszpańskiej armii była bardzo hierarchiczna, a poszczególne posterunki w zasadzie nie komunikowały się ze sobą, Berberowie bez trudu wybijali jeden garnizon po drugim spychając Hiszpanów do morza.

Tylko kłótnie w obozie zwycięzców umożliwiły szybki transfer dodatkowych wojsk do Melili - ostatniego przyczółka Hiszpanii w tej części Afryki. Tym niemniej klęska była kompletna i 9 września rząd w Madrycie był zmuszony poprosić o zawieszenie broni.

Z wojsk, które wyruszyły aby zniszczyć Republikę Rif, ocalało zaledwie 600 żołnierzy, którzy zostali wzięci do niewoli. Łącznie w ciągu trzech miesięcy Hiszpanie stracili ok. 20 tysięcy ludzi. W ręce Berberów wpadło 20 tys. karabinów, 400 karabinów maszynowych oraz 129 armat. Nic dziwnego, że w hiszpańskiej historiografii kampanię tę nazywa się Katastrofą pod Annualem.

Bitwa przyniosła wiele rozmaitych zmian. Hiszpańska opinia publiczna winą za kompromitację obarczyła zmurszałą monarchię, co wydatnie przyczyniło się do proklamowania wkrótce potem Drugiej Republiki. Sytuacja Republiki Rif nie zmieniła się ani o jotę - nadal nikt na świecie jej nie uznawał. Jedyna drobna różnica polegała na tym, że nie biorących jeńców Berberów zaczęto się w Europie bać.

Hiszpanie doszli przeto do wniosku, że skoro Rifan nie da się pokonać orężem, trzeba ich potraktować jak karaluchy albo inne robale. Przez pośredników odkupiono więc od Niemców pozostałe po I wojnie światowej zapasy broni chemicznej, którą następnie aż do 1926 roku regularnie zrzucano z samolotów na tereny Republiki Rif. Zatruwano pola uprawne, studnie, bombardowano wioski i miasteczka. W oficjalnej korespondencji rządowej namiestnik hiszpańskich posiadłości w Maroku napisał tak:
"I have been obstinately resistant to the of suffocating gases against these indigenous peoples but after what they have done, and of their treasonous and deceptive conduct, I have to use them with true joy."


Panowie Hiszpanie - Saddam to przy was mały Miki jest...


Dodajmy jeszcze, że w 2007 roku w hiszpańskim parlamencie poddano pod głosowanie uchwałę uznającą oficjalnie fakt stosowania broni chemicznej przeciwko berberyjskiej ludności cywilnej. Uchwała przepadła różnicą 33 głosów...

niedziela, 19 kwietnia 2009

Hayes Pond - ostatnia bitwa plemienia Lumbee


Indianie z plemienia Lumbee wywodzą się z grupy plemion Siuksów i od niepamiętnych czasów zamieszkują obszar dzisiejszego stanu Północna Karolina (tuż przy granicy z Karoliną Południową). Plemię, oficjalnie uznane przez rząd USA pod koniec XIX wieku, liczy około 40 tys. osób, ma swoje logo i stronę internetową, którą zapewne administruje wódz, szaman albo ktoś w tym rodzaju. Generalnie całej naszej ekipie bardzo się to plemię podoba i wystąpiliśmy już o honorowe członkostwo.

Czy dalibyście wiarę, że tereny zamieszkiwane przez Lumbee aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia stanowiły coś w rodzaju Dzikiego Zachodu, tyle, że w skali mikro i zlokalizowanego w zupełnie innym miejscu Ameryki?

Historia zaczyna się klasycznie, jak w jugosłowiańsko-niemieckiej superprodukcji o Winnetou i jego germańskim przyjacielu - mamy oto spokojnie żyjących sobie Indian, na których postanawiają napaść Bardzo Źli Biali. Tyle tylko, że akcja dzieje się w 1958 roku, Indianie mają samochody, domy i na pozór niczym nie różnią się od innych Amerykanów, zaś czarne charaktery to nie Jesse James z kolegami tylko lokalni miłośnicy palenia krzyży i nocnych rajdów w prześcieradle na głowie przez pola bawełny. Nie, nie mylicie się - chodzi o Niewidzialne Królestwo Ku Klux Klan.


Wielkim Smokiem KKK na terenie obu Karolin był niejaki James W. "Catfish" Cole, jeden z najbardziej żenujących dowódców jakich mieliśmy okazję gościć na naszym blogu. Aspiracje wodzowskie i styl bycia rodem z konfederackiej kawalerii harmonijnie łączył z inteligencją pociągowego muła i zerowymi zdolnościami organizacyjnymi. Wszystko to w krótkim czasie miało doprowadzić Klan do upadku, ale nie uprzedzajmy faktów.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu konfliktu pomiędzy Klanem a Indianami Lumbee była chęć odbudowania przez Wielkiego Smoka swojego prestiżu, który stracił po nieudanej próbie zlinczowania jednego z działaczy NAACP. Planując tą "operację" Cole zignorował bowiem fakt, że ów działacz był strzeżony przez dobrze uzbrojoną i umocnioną grupę czarnoskórych weteranów II wojny światowej. W sumie drobiazg... większość napastników w prześcieradłach atak przeżyła.

Przygotowując opinię publiczną do nadciągającego konfliktu, nasz Wielki Smoczek rozpętał w lokalnych mediach iście hitlerowską kampanię oszczerstw wobec Indian, nazywając ich dzikusami, oskarżając o "brukanie rasy", "włóczęgostwo" i tym podobne bzdury. Naszym zdaniem, mógł jeszcze przebrać kilku swoich chłopaków w pióropusze, wyposażyć w tomahawki (nie, nie chodzi nam o rakiety) i napaść na jakąś radiostację. Było nie było, na początku stycznia 1958 Cole zapowiedział w gazetach, że "zgromadzi 5 000 Klansmenów, spali parę krzyży i pokaże dzikusom gdzie jest ich miejsce".

Indianie potraktowali groźby poważnie i zgodnie z kilkusetletnią tradycją Siuksów rozpoczęli przygotowania wojenne. Nie wiemy czy pomalowali twarze w barwy wojenne, ale dzięki swoim zwiadowcom ustalili położenie punktu zbornego oddziałów KKK oraz datę i godzinę ataku. Rajd miał się rozpocząć 18 stycznia 1958 roku nad Hayes Pond, w Północnej Karolinie.

Plan wojenny Wielkiego Smoka Cole'a odzwierciadlał z grubsza iloraz jego inteligencji i był następujący:

1. zebrać armię inwazyjną wraz z rodzinami na uroczystej odprawie nad Hayes Pond,
2. trochę wypić, pożartować, pogadać z sąsiadami, przebrać się w białe prześcieradła,
3. najechać terytorium Indian Lumbee,
4. spalić parę krzyży, postrzelać w powietrze (albo i nie) a potem się zobaczy.

Cole liczył na 5000 ochotników, więc srodze się zawiódł gdy na miejscu o umówionej godzinie stawiło się zaledwie 50 Klansmenów. Reszta zapewne zamierzała przysłać zwolnienia lekarskie albo coś w tym rodzaju. Wielki Smok postanowił jednak zrobić dobrą minę do złej gry i kontynuował przygotowania do rajdu. W tym samym czasie około 500 dobrze uzbrojonych Indian Lumbee zakradło się w pobliże niczego nie spodziewających się członków KKK, otoczyło ich z trzech stron i na dany przez wodza sygnał otworzyło ogień.

Sądzimy, że atak mógł wyglądać mniej więcej tak:



albo też tak:



Od masakry członków Klanu ocalił jedynie fakt, że Indianie postanowili przestrzegać prawa stanowego oraz nie chcieli zrobić krzywdy kobietom i dzieciom, które przybyły aby zgodnie z południową tradycją pożegnać swych mężów i ojców wyruszających w bój. W efekcie, tylko 5 Klansmenów zostało rannych zaś reszta salwowała się ucieczką na pobliskie bagna. Lumbee poszli za ciosem, bez walki opanowali wrogi obóz wraz z kobietami i dziećmi a następnie spalili pozostawione przez uciekinierów emblematy KKK, aż do rana śpiewając i tańcząc wokół wielkiego ogniska.

Władze stanowe i federalne przezornie nie interweniowały.


W wyniku tej prawdopodobnie ostatniej bitwy z udziałem północnoamerykańskich Indian, gazety z całych Stanów obśmiały Klan i jego poczynania, doprowadzając w ten sposób do faktycznego upadku tej organizacji w obu Karolinach. Indianie Lumbee wzbogacili się o święto, które dumnie obchodzą po dziś dzień, zaś niesławny Wielki Smok Cole został skazany na dwa lata więzienia za przygotowywanie zamieszek.

Tak kończą wszyscy, którzy zadzierają z Indianami.
HOWGH!!!