wtorek, 28 kwietnia 2009

Wojna krótsza od partyjki golfa - prawdziwi dżentelmeni po herbatce zwalczają Zanzibar


Naszą zabawę z historią militarną świata zaczynamy tradycyjnie od powtórki z geografii. Kto wie gdzie leży i czym jest Zanzibar ręka do góry. Nikt nie wie? Ech, straszne z Was łżeelity i lumpeninteligencja. No dobra, bez żartów. Zanzibar to wyspa u wybrzeży Tanzanii, wchodząca obecnie w skład tego państwa, okresami niepodległa. Obecnie Zanzibar eksportuje goździki i orzechy kokosowe, więc jest gospodarczo pokrewny Gabonowi Co Się Jarkowi Kaczyńskiemu Objawił. Wcześniej Zanzibar eksportował głównie niewolników.

W 1858 roku Zanzibar z małą pomocą swoich brytyjskich przyjaciół całkowicie uniezależnił się od Omanu, uzależnił zaś całkowicie od Londynu. De facto stał się brytyjskim protektoratem i to do tego stopnia, że liczącą tysiąc żołnierzy Niezwyciężoną Armią Zanzibaru i Jego Walecznego Sułtana dowodził brytyjski oficer - sir Arthur Raikes. Brytyjczycy wspierali swojego wiernego sojusznika jak mogli - dali pieniążki na nowy pałac i ładny harem, podłączyli w pałacu prąd elektryczny a nawet podarowali sułtanowi jacht o czysto zanzibarskiej nazwie Glasgow, który odtąd stanowił Niezatapialną Wojenną Flotę Zanzibaru.

Słowem - czysta sielanka.

Pod koniec XIX wieku coś jednak zaczęło się psuć, a mianowicie mieszkańcy wyspy przestali podzielać sympatię swojego władcy do królowej Wiktorii. Głównie dlatego, że Londyn kazał sułtanowi znieść na wyspie niewolnictwo, jednym pociągnięciem demolując lokalny handel oraz bezceremonialnie naruszając kilkusetletnią tradycję handlowania przez wyspiarzy sąsiadami z kontynentu. Na fali tych nastrojów, sułtan Sayyid Hamad bin Thuwaini Al-Busaid za zgodą brytyjskiego konsula zaczął werbować straż pałacową, która wespół z armią miała zapewnić spokój na wyspie.

Zaiste, słaba była to straż, bowiem 25 sierpnia 1896 sułtan został otruty w pałacu przez swojego siostrzeńca Sayyida Khalida bin Barghash Al-Busaid, który jako nowy sułtan Zanzibaru przejął władzę pod hasłem wyrzucenia z wyspy Brytyjczyków, przywrócenia tradycji (czytaj: niewolnictwa), powrotu do starych dobrych czasów itp. Zmiana na tronie rzecz jasna nie podobała się Anglikom, którzy ustami konsula oraz dowódcy zanzibarskiej (sic!) armii próbowali zmusić Khalida do abdykacji przemówić nowemu władcy do rozumu.

Sułtan jednak Brytolom nie zwykł był się kłaniać. Nie mając kontroli nad własną armią, rozpoczął manewry swej nowo sformowanej straży pałacowej (wraz z przymusowymi ochotnikami spośród ludności cywilnej, służby i niewolników - 2800 ludzi), obsadził artylerię (kilka karabinów maszynowych Maxima, jeden karabin Gatlinga, jedna lekko zardzewiała armata z XVII wieku, dwa 12-funtowe działa produkcji niemieckiej, których nikt nie umiał obsługiwać - zapewne z powodu bariery językowej) oraz flotę (wspominany już jacht Glasgow, dar królowej Wiktorii dla jednego z poprzednich sułtanów). Brytyjczycy nie pozostali dłużni, wysadzając mały kontynent piechoty morskiej do ochrony swego konsulatu oraz gromadząc w pobliskiej zatoce flotę wojenną w liczbie 5 okrętów.

Rozpoczęła się gra nerwów, która trwała przez cały dzień 26 sierpnia. W tym czasie Brytyjczycy wywozili z wyspy wszystkich Europejczyków, zaś Khalid zastanawiał się co odpowiedzieć na brytyjskie ultimatum. Zgodnie z wyrafinowaną tradycją brytyjskiej dyplomacji, było ono wykaligrafowane na eleganckim wizytowym papierze, opatrzone szeregiem pieczęci oraz zamaszystym podpisem. Jego sedno można streścić w zdaniu: "Poddaj się. Masz czas do godziny 09:00 27 sierpnia 1896 roku. W przeciwnym razie otworzymy ogień. Z wyrazami szacunku..." Sułtan-skrytobójca uznał, że Anglicy blefują i postanowił ich sprawdzić. Był to krok nierozważny...



27 sierpnia 1896 roku o godzinie 09:02 rano rozpoczęła się wojna pomiędzy Zanzibarem a Wielką Brytanią. Sytuacja strategiczna przez około minutę wyglądała z grubsza tak jak przedstawiono na koślawym szkicu powyżej. Na drewniany pałac sułtana spadły pierwsze pociski, powodując pożary, panikę i pospieszną ewakuację z pozycji, która nagle okazała się raczej nie do obrony ("Czcigodny sułtanie - oni mają działa!"). Bombardowanie trwało aż do 09:40 kiedy to jeden z obrońców pałacu przytomnie wywiesił białą flagę. W międzyczasie pomiędzy 09:05 a 09:15 miała miejsce również bitwa morska, kiedy to Glasgow wystrzelił salwę pocisków w stronę jednego z brytyjskich okrętów nie robiąc mu nic, po czym sam stał się obiektem ostrzału odwetowego, który natychmiast go zatopił.

Tak więc wojna lądowo-morska trwała 38 minut zaś wojna na morzu - 10 minut, przy czym należy przyjąć około dwuminutową poprawkę z uwagi na dokładność ówczesnych zegarków, różnice czasowe itp. Tak czy owak - czapki z głów panowie, mówimy o najkrótszej wojnie w historii świata!


Jakie były skutki tej wojny? Zależy dla kogo. W walkach, pożarach i ogólnym chaosie zginęło ok. 500 Zanzibarczyków oraz 20 zamieszkujących wyspę Hindusów, którzy zginęli wkrótce po tym jak mieszkańcy wyspy potraktowali wystrzał z brytyjskiego działa jako sygnał do ogólnego grabienia i plądrowania. 1 brytyjski podoficer został ranny tego dnia. Zniszczeniu uległ pałac sułtana, jego artyleria oraz flota. Wahamy się użyć sformułowania "flota Zanzibaru została zatopiona" gdyż z uwagi na płytkość zatoki spod wody wystawały maszty niegdyś pięknego jachtu, co widać na poniższym zdjęciu. Dodajmy, że widok ten utrzymywał się aż do 1912 roku...



Co oczywiste, Brytyjczycy wprowadzili na tron takiego przedstawiciela dynastii Al-Busaid jaki im pasował, zaś Khalid "Nieudany Skrytobójca" znalazł schronienie w Niemieckiej Afryce Wschodniej, gdzie przebywał aż do 1916 roku. Wtedy to został schwytany przez brytyjskie oddziały i osadzony na Wyspie Świętej Heleny. Prawie jak Napoleon...

Na mocy traktatu pokojowego Zanzibar zobowiązał się pokryć koszty pocisków wystrzelonych na miasto przez flotę JKMości jak również koszty gaszenia pożaru przez naprędce zorganizowaną przez Anglików straż ogniową.

Słowem - jaka wojna, taki traktat pokojowy.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Sjesta Mexicana początkiem niepodległego Teksasu

Wojna o niepodległość Teksasu, która zaczęła się od nie oddania Meksykanom pewnej starej, nie działającej armaty (patrz obrazek obok; ściślej - armata była sprawna, ale nie było do niej amunicji), w 1836 roku przebiegała całkiem daleko od OK, przynajmniej z punktu widzenia Teksańczyków. Generalnie cały Teksas zajęty był przede wszystkim uciekaniem przed meksykańską armią. Uciekali wszyscy - rząd, wojsko i ludność cywilna, każde w inną stronę. Z kolei Meksykanie, podzieleni na trzy osobne kolumny, zajęci byli głównie ściganiem uciekających. Tyle w temacie "zarys sytuacji strategicznej dla początkujących".

W pościg za zdemoralizowanym teksańskim wojskiem, liczącym ok. 900 "nieregularnych" żołnierzy, udał się osobiście generał i wielokrotny prezydent Meksyku Antonio de Padua María Severino López de Santa Anna y Pérez de Lebrón (znany jako Santa Anna) na czele 1400 żołnierzy, podobno elitarnych i świetnie wyszkolonych. Jak się wkrótce miało okazać - nie do końca. Naciskani przez niego Teksańczycy pod wodzą Sama Houstona uciekając przekroczyli most na rzece San Jacinto (słynny Vince Bridge) i trafili na teren, który ze wszystkich stron otoczony był przez rzeki, rozlewiska lub po prostu bagna. Nie, nie mylicie się - Teksańczycy nie mieli już gdzie uciekać...

Pewny siebie meksykański generał 19 kwietnia 1836 roku również przekroczył rzekę i rozbił obóz kilka mil dalej. Wiedząc w jakim położeniu znajduje się Houston, postanowił poczekać trzy dni, dać wojsku odpocząć a następnie jednym ciosem zgnieść teksańską rebelię i wrócić do domu. W końcu Houston nie miał już gdzie uciekać, prawda?

Sprawy potoczyły się jednak nieco inaczej niż planował Santa Anna. Teksańczycy doskonale zdawali sobie sprawę z tego w jak tragicznym są położeniu. Nie mając nic do stracenia, postanowili sami zaatakować.

W ramach przygotowań do natarcia, oddział zwiadowców niepostrzeżenie ominął meksykańskie linie i spalił most Vince'a - jedyną drogę odwrotu dla obu armii. Sam atak rozpoczął się 21 kwietnia o 16:30 i można go krótko opisać jako serię absurdalnych wypadków, które nie powinny się zdarzyć, a jednak miały miejsce. Po pierwsze, Meksykanie nie wystawili wart. Jakichkolwiek. Po drugie, akurat byli zajęci sjestą. Musieli tego dnia tęgo popić, ponieważ Teksańczykom udało się nie tylko podejść na kilkadziesiąt kroków, ale także podciągnąć dwie małokalibrowe działa znane jako "Bliźniaczki".



Łatwo można sobie wyobrazić co było dalej. Następuje atak, przerażeni meksykańscy żołnierze wybiegają z namiotów, prosto pod kule karabinowe. Strzelające kartaczami Bliźniaczki zbierają krwawe żniwo. Panika, chaos, bezładna ucieczka. Ale nie ma dokąd uciekać, most spalony. Teksańczycy zabijają kogo popadnie, żądni zemsty za Alamo postanawiają nie brać jeńców wbrew rozkazom swojego dowódcy, którego chwilowo nikt nie słucha. Tak właśnie wyglądała Bitwa pod San Jacinto, w wyniku której Teksas miał uzyskać niepodległość.

Z 1400 meksykańskich żołnierzy tylko 700 trafia do niewoli, reszta ginie lub jest ranna. Teksańczycy tracą 8 zabitych i 17 rannych. Sam generał Santa Anna zostaje po jakimś czasie odnaleziony na pobliskich bagnach i wzięty do niewoli. Ponoć rozpoznano go po jedwabnej bieliźnie, którą zwykł nosić. Santa Anna zgadza się wyprowadzić swoje wojska z Teksasu a niecały rok później jest już po wszystkim - Meksyk niechętnie musi uznać niepodległość tego terytorium.

Dziś na polu bitwy wznosi się ten oto pomnik.



Naszym zdaniem, powinien raczej przedstawiać pijanego meksykańskiego żołnierza, bowiem o zwycięstwie nie zadecydował geniusz teksańskiego dowódcy lecz latynoskie upodobanie do sjesty i wszystkiego co się z tym wiąże.

czwartek, 23 kwietnia 2009

Jaka piękna latino katastrofa pod Annualem...

Czy słyszeliście kiedyś o Rifanach? Ja też nie. A jednak Rifanie w odróżnieniu od Marsjan istnieją naprawdę, przez moment w latach 20-tych poprzedniego stulecia mieli nawet własne państwo z tą ładną flagą obok. To, że Republiki Rif nie uznawał absolutnie nikt, to już drobny szczegół.

O istnieniu Rifan najboleśniej przekonali się nie uznający ich Hiszpanie i właśnie o tym będzie ta historia.




Gdzież ach gdzież leżała niegdysiejsza Republika Rif? Odpowiedź na to pytanie widać powyżej - to górska, najbardziej wysunięta na północ część dzisiejszego Maroka. Kraina ta jest zamieszkana przez berberyjski naród Rifan, których obecnie jest na świecie prawie 5 milionów, z czego większość mieszka w Maroku i Algierii. Jak się szacuje, ta zacna kraina dostarcza światu około połowy dostaw haszyszu, ku utrapieniu służb policyjnych całego świata. Wszystkim mieszkańcom niegdysiejszej Republiki Rif dedykujemy przeto ten utwór muzyczny (nagrany specjalnie na ich cześć):



Na początku 1921 roku Hiszpania postanowiła poszerzyć swoje posiadłości w północnym Maroku o tereny będące w posiadaniu Rifan, zjednoczonych przez charyzmatycznego kadiego Mohammeda Ben Abd el-Krim, wykształconego w Hiszpanii dziennikarza lokalnej gazety. Jak się wkrótce miało okazać, przywódca nieuznawanej przez nikogo Republiki Rif był samorodnym talentem wojny partyzanckiej, ale nie uprzedzajmy faktów. Póki co wojska hiszpańskie pod dowództwem gen. Manuel Fernández Silvestre y Patinga dumnie wkroczyły w niegościnne górskie rejony, nie kłopocząc się zbytnio takimi pierdołami jak zabezpieczenie tyłów czy zaopatrzenie. Do czasu opisywanej kampanii największym osiągnięciem hiszpańskiego dowódcy było nie obronienie Kuby przed inwazją waranów wojsk USA w 1898 roku oraz nieoficjalny rekord świata w ilości ran otrzymanych podczas jednej bitwy (łącznie 22). Na nieszczęście Hiszpanów Silvestre jakimś cudem to przeżył...

To miał być spacerek i na początku wszystko na to wskazywało. Hiszpanie nie napotykali oporu i radośnie rozpraszali swoje wojska, zaś Berberowie bez trudu przenikali na ich tyły, odcinając łączność i zaopatrzenie. Już pierwsze poważne starcie w zasadzie okazało się ostatnim - 22 czerwca 1921 roku obóz Annual - kwatera główna hiszpańskiej armii został zaatakowany z zaskoczenia przez 3000 Rifan (to była ich cała armia). Z braku świadków nie wiemy dokładnie co tam zaszło, ale w ciągu kilku dni 5000 zdemoralizowanych i odciętych od zaopatrzenia hiszpańskich żołnierzy zostało wyrżniętych w pień przez Berberów. Dosłownie.

To był jednak dopiero początek kłopotów - w bitwie zginął sam gen. Silvestre, będący głównodowodzącym hiszpańskich wojsk w Maroku. Podobno strzelił sobie w głowę chcąc uprzedzić napastników. Ponieważ struktura dowodzenia hiszpańskiej armii była bardzo hierarchiczna, a poszczególne posterunki w zasadzie nie komunikowały się ze sobą, Berberowie bez trudu wybijali jeden garnizon po drugim spychając Hiszpanów do morza.

Tylko kłótnie w obozie zwycięzców umożliwiły szybki transfer dodatkowych wojsk do Melili - ostatniego przyczółka Hiszpanii w tej części Afryki. Tym niemniej klęska była kompletna i 9 września rząd w Madrycie był zmuszony poprosić o zawieszenie broni.

Z wojsk, które wyruszyły aby zniszczyć Republikę Rif, ocalało zaledwie 600 żołnierzy, którzy zostali wzięci do niewoli. Łącznie w ciągu trzech miesięcy Hiszpanie stracili ok. 20 tysięcy ludzi. W ręce Berberów wpadło 20 tys. karabinów, 400 karabinów maszynowych oraz 129 armat. Nic dziwnego, że w hiszpańskiej historiografii kampanię tę nazywa się Katastrofą pod Annualem.

Bitwa przyniosła wiele rozmaitych zmian. Hiszpańska opinia publiczna winą za kompromitację obarczyła zmurszałą monarchię, co wydatnie przyczyniło się do proklamowania wkrótce potem Drugiej Republiki. Sytuacja Republiki Rif nie zmieniła się ani o jotę - nadal nikt na świecie jej nie uznawał. Jedyna drobna różnica polegała na tym, że nie biorących jeńców Berberów zaczęto się w Europie bać.

Hiszpanie doszli przeto do wniosku, że skoro Rifan nie da się pokonać orężem, trzeba ich potraktować jak karaluchy albo inne robale. Przez pośredników odkupiono więc od Niemców pozostałe po I wojnie światowej zapasy broni chemicznej, którą następnie aż do 1926 roku regularnie zrzucano z samolotów na tereny Republiki Rif. Zatruwano pola uprawne, studnie, bombardowano wioski i miasteczka. W oficjalnej korespondencji rządowej namiestnik hiszpańskich posiadłości w Maroku napisał tak:
"I have been obstinately resistant to the of suffocating gases against these indigenous peoples but after what they have done, and of their treasonous and deceptive conduct, I have to use them with true joy."


Panowie Hiszpanie - Saddam to przy was mały Miki jest...


Dodajmy jeszcze, że w 2007 roku w hiszpańskim parlamencie poddano pod głosowanie uchwałę uznającą oficjalnie fakt stosowania broni chemicznej przeciwko berberyjskiej ludności cywilnej. Uchwała przepadła różnicą 33 głosów...

niedziela, 19 kwietnia 2009

Hayes Pond - ostatnia bitwa plemienia Lumbee


Indianie z plemienia Lumbee wywodzą się z grupy plemion Siuksów i od niepamiętnych czasów zamieszkują obszar dzisiejszego stanu Północna Karolina (tuż przy granicy z Karoliną Południową). Plemię, oficjalnie uznane przez rząd USA pod koniec XIX wieku, liczy około 40 tys. osób, ma swoje logo i stronę internetową, którą zapewne administruje wódz, szaman albo ktoś w tym rodzaju. Generalnie całej naszej ekipie bardzo się to plemię podoba i wystąpiliśmy już o honorowe członkostwo.

Czy dalibyście wiarę, że tereny zamieszkiwane przez Lumbee aż do lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia stanowiły coś w rodzaju Dzikiego Zachodu, tyle, że w skali mikro i zlokalizowanego w zupełnie innym miejscu Ameryki?

Historia zaczyna się klasycznie, jak w jugosłowiańsko-niemieckiej superprodukcji o Winnetou i jego germańskim przyjacielu - mamy oto spokojnie żyjących sobie Indian, na których postanawiają napaść Bardzo Źli Biali. Tyle tylko, że akcja dzieje się w 1958 roku, Indianie mają samochody, domy i na pozór niczym nie różnią się od innych Amerykanów, zaś czarne charaktery to nie Jesse James z kolegami tylko lokalni miłośnicy palenia krzyży i nocnych rajdów w prześcieradle na głowie przez pola bawełny. Nie, nie mylicie się - chodzi o Niewidzialne Królestwo Ku Klux Klan.


Wielkim Smokiem KKK na terenie obu Karolin był niejaki James W. "Catfish" Cole, jeden z najbardziej żenujących dowódców jakich mieliśmy okazję gościć na naszym blogu. Aspiracje wodzowskie i styl bycia rodem z konfederackiej kawalerii harmonijnie łączył z inteligencją pociągowego muła i zerowymi zdolnościami organizacyjnymi. Wszystko to w krótkim czasie miało doprowadzić Klan do upadku, ale nie uprzedzajmy faktów.

Bezpośrednią przyczyną wybuchu konfliktu pomiędzy Klanem a Indianami Lumbee była chęć odbudowania przez Wielkiego Smoka swojego prestiżu, który stracił po nieudanej próbie zlinczowania jednego z działaczy NAACP. Planując tą "operację" Cole zignorował bowiem fakt, że ów działacz był strzeżony przez dobrze uzbrojoną i umocnioną grupę czarnoskórych weteranów II wojny światowej. W sumie drobiazg... większość napastników w prześcieradłach atak przeżyła.

Przygotowując opinię publiczną do nadciągającego konfliktu, nasz Wielki Smoczek rozpętał w lokalnych mediach iście hitlerowską kampanię oszczerstw wobec Indian, nazywając ich dzikusami, oskarżając o "brukanie rasy", "włóczęgostwo" i tym podobne bzdury. Naszym zdaniem, mógł jeszcze przebrać kilku swoich chłopaków w pióropusze, wyposażyć w tomahawki (nie, nie chodzi nam o rakiety) i napaść na jakąś radiostację. Było nie było, na początku stycznia 1958 Cole zapowiedział w gazetach, że "zgromadzi 5 000 Klansmenów, spali parę krzyży i pokaże dzikusom gdzie jest ich miejsce".

Indianie potraktowali groźby poważnie i zgodnie z kilkusetletnią tradycją Siuksów rozpoczęli przygotowania wojenne. Nie wiemy czy pomalowali twarze w barwy wojenne, ale dzięki swoim zwiadowcom ustalili położenie punktu zbornego oddziałów KKK oraz datę i godzinę ataku. Rajd miał się rozpocząć 18 stycznia 1958 roku nad Hayes Pond, w Północnej Karolinie.

Plan wojenny Wielkiego Smoka Cole'a odzwierciadlał z grubsza iloraz jego inteligencji i był następujący:

1. zebrać armię inwazyjną wraz z rodzinami na uroczystej odprawie nad Hayes Pond,
2. trochę wypić, pożartować, pogadać z sąsiadami, przebrać się w białe prześcieradła,
3. najechać terytorium Indian Lumbee,
4. spalić parę krzyży, postrzelać w powietrze (albo i nie) a potem się zobaczy.

Cole liczył na 5000 ochotników, więc srodze się zawiódł gdy na miejscu o umówionej godzinie stawiło się zaledwie 50 Klansmenów. Reszta zapewne zamierzała przysłać zwolnienia lekarskie albo coś w tym rodzaju. Wielki Smok postanowił jednak zrobić dobrą minę do złej gry i kontynuował przygotowania do rajdu. W tym samym czasie około 500 dobrze uzbrojonych Indian Lumbee zakradło się w pobliże niczego nie spodziewających się członków KKK, otoczyło ich z trzech stron i na dany przez wodza sygnał otworzyło ogień.

Sądzimy, że atak mógł wyglądać mniej więcej tak:



albo też tak:



Od masakry członków Klanu ocalił jedynie fakt, że Indianie postanowili przestrzegać prawa stanowego oraz nie chcieli zrobić krzywdy kobietom i dzieciom, które przybyły aby zgodnie z południową tradycją pożegnać swych mężów i ojców wyruszających w bój. W efekcie, tylko 5 Klansmenów zostało rannych zaś reszta salwowała się ucieczką na pobliskie bagna. Lumbee poszli za ciosem, bez walki opanowali wrogi obóz wraz z kobietami i dziećmi a następnie spalili pozostawione przez uciekinierów emblematy KKK, aż do rana śpiewając i tańcząc wokół wielkiego ogniska.

Władze stanowe i federalne przezornie nie interweniowały.


W wyniku tej prawdopodobnie ostatniej bitwy z udziałem północnoamerykańskich Indian, gazety z całych Stanów obśmiały Klan i jego poczynania, doprowadzając w ten sposób do faktycznego upadku tej organizacji w obu Karolinach. Indianie Lumbee wzbogacili się o święto, które dumnie obchodzą po dziś dzień, zaś niesławny Wielki Smok Cole został skazany na dwa lata więzienia za przygotowywanie zamieszek.

Tak kończą wszyscy, którzy zadzierają z Indianami.
HOWGH!!!

piątek, 17 kwietnia 2009

Prawie jak Skylla i Charybda czyli najdłuższa wojna nowożytnej Europy

Nikt nie lubi wojen, dlatego zwykle trwają one możliwie krótko. Na wojnie można zginąć, można zostać rannym, można się też pobrudzić, więc w sumie wojna to nic fajnego, nawet jeśli w jej trakcie można poderwać jakąś egzotyczną panienkę i wrócić do domu z ciekawą chorobą weneryczną. Nie wiemy dokładnie jakie motywy kierowały stronami toczącymi tą wojnę, wedle naszej wiedzy najdłuższą w historii Europy, ale mamy nadzieję, że nasi bohaterowie nie zmarli na syfilis a panienki okazały się wystarczająco fajne i egzotyczne.

Pomiędzy 1642 a 1652 w Anglii trwała wojna domowa pomiędzy rojalistami a zwolennikami republiki i reform, pod przywództwem Olivera Cromwella. Znacie pewnie tą historię, więc nie będziemy jej opisywać zbyt szeroko. Powiemy tylko jak się skończyła, cytując jedną z piosenek Monty Pythona:
...and the king lost his head
silly thing - stupid king...

Było nie było, sojusznikiem Cromwella w wojnie z rojalistami byli Holendrzy. Ich flota handlowa ponosiła spore straty ze strony rojalistów, których ostatnim bastionem po wyparciu z Old England były Wyspy Scilly. Fajna i kolorowa flaga tego terytorium otwiera nasz dzisiejszy artykuł.

Gdyby ktoś nie wiedział - wyspy leżą tu (to różowe to Kornwalia).



W marcu 1651 roku, gdy wspomniane wyspy były ostatnim bastionem zwolenników Stuartów, do obozu rojalistów przybył holenderski admirał Maarten Harpertszoon Tromp, żądając reparacji za zatopione przez nich holenderskie okręty. Ponieważ w owym czasie ci, którzy jeszcze z jakiegoś powodu popierali króla Jakuba, byli zainteresowani raczej szukaniem sobie miłych i przytulnych miejsc na emigracji, admirał został wysłuchany lecz jego słowa kompletnie zignorowano. W efekcie, rozsierdzony poseł-lecz-nie-dyplomata wyrzucił z siebie znamienne słowa: "W takim razie wypowiadamy wam wojnę!"

W trzy miesiące potem rojaliści zostali pokonani a wyspy zdobyte przez Cromwella. Tym niemniej, w sensie formalnym pokój między Wyspami Scilly a Holandią nigdy nie został zawarty. Wojna trwała więc w najlepsze.

Po 335 latach zaciętych zmagań na lądzie, morzu i w powietrzu, podczas których nie wystrzelono ani jednego pocisku i w ogóle nie zrobiono absolutnie nic , lokalny historyk i regionalista z Wysp Scilly napisał list do ambasady Holandii w Londynie, prosząc w imieniu mieszkańców wysp o zawarcie traktatu pokojowego. Po chwili konsternacji holenderskie MSZ pogrzebało w archiwach i ze zdumieniem złapało się za głowę - faktycznie panowie, mamy wojnę. W efekcie, 17 kwietnia 1986 roku holenderski ambasador pofatygował się na wyspy aby uroczyście podpisać traktat pokojowy.

Nie wiemy jak mieszkańcy tych kilku wysepek przetrzymali 335 lat strachu i niepewności, ale z całą stanowczością możemy powiedzieć jedno - gdyby najechali Holandię, to dopiero byłoby coś!

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Ojcowie założyciele kontra bracia piraci - cz. II

Jak napisaliśmy wcześniej, żadnej ze stron nie udało się wywalczyć zdecydowanej przewagi na morzu. Mówiąc językiem piłkarskim - było 1:1 po bramce dla Amerykanów (zniszczenie Tripoli) oraz samobóju (spalenie Philadelphii), flota USA cisnęła ale nic z tego nie wynikało.

Przed wojną USA miały w Trypolitanii swojego przedstawiciela, który nieco orientował się w stosunkach lokalnych. William Eaton, teraz już jako chwilowo bezrobotny eks-konsul i samozwańczy doradca amerykańskiej floty ds. stosunków z ludnością tubylczą, zasugerował poparcie przez Amerykę pretensji do władzy w Trypolitanii zgłaszanych przez Hameta Karamanli, rodzonego brata paszy. Ponieważ ekskonsul był przedsiębiorczy i energiczny a dowództwo floty chwilowo nie miało lepszego pomysłu na wojnę, w maju 1804 roku oddział 10 marines pod wodzą Eatona oraz porucznika Presley'a O'Bannona wylądował zszedł na ląd w Aleksandrii w cywilnych ubraniach, starając się nie rzucać zanadto w oczy.

Po krótkiej naradzie wojennej ustalono co następuje:
- trzeba przekonać Hameta Karamanli do amerykańskiego planu - to akurat nie stanowiło większego problemu,
- 10 żołnierzy to trochę za mało do prowadzenia poważnej operacji lądowej - postanowiono więc rozejrzeć się za jakimś wsparciem.

Ponieważ realizacja planu trochę trwała, armia ekspedycyjna spędzała czas włócząc się po knajpach, zwiedzając zabytki, podrywając odpłatne portowe panienki i generalnie starając się miło spędzić czas przed zbliżającą się akcją. W tym czasie, ekskonsul rozwiązał oba problemy, rekrutując do armii ekspedycyjnej zarówno kandydata na nowego paszę Trypolitanii, jak i ok. 500 najemników. Przy okazji, mianował się generałem, przeciwko czemu nikt szczególnie nie protestował. Ekspedycję można więc było rozpocząć.

Szybko okazało się, że marsz wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego pod osłoną 3 amerykańskich okrętów trzeba będzie prowadzić w trzech osobnych kolumnach. Najemnicy zostali bowiem zrekrutowani spośród prawosławnych Greków, którzy nie lubili muzułmanów, Arabów, którzy nie ufali innowiercom, oraz Berberów, którzy od tysiąca lat konsekwentnie nie lubili nikogo. Problemy były też z wydawaniem rozkazów, jako, że krnąbrni żołnierze dość słabo posługiwali się językiem Szekspira i Locka. W trakcie paręsetkilometrowego marszu wzdłuż libijskiego wybrzeża, jakimś cudem nie doszło do wyrżnięcia się poszczególnych oddziałów nawzajem. Przy okazji, Trypolitania całkowicie zlekceważyła amerykańskie wojska, co zasadniczo ułatwiło sprawę.

27 kwietnia 1805 roku amerykańskie (w sensie dowództwa) siły inwazyjne podeszły pod Dernę, stolicę Cyrenajki, jednej z trypolitańskich prowincji. Flota rozpoczęła bombardowanie, zaś wojska lądowe rozpoczęły atak - Grecy osobno, muzułmanie osobno. Grekom pod amerykańskim dowództwem jako wzbudzającym większe zaufanie powierzono generalny szturm portu, zaś połączone siły dzikusów arabsko-muzułmańskie z kandydatem na paszę jako dowódcą obeszły miasto od drugiej strony aby odciąć uciekający garnizon a przy okazji "wzbudzić panikę wśród ludności cywilnej" (ang. looting and pillaging). Atak zakończył się całkowitym powodzeniem, miasto padło.

Ale Yusuf Karamanli nie dawał za wygraną. Na czele posiłków w maju 1805 roku próbował odbić Dernę, lecz po zaciętych walkach został zmuszony do odwrotu. Duża w tym zasługa zaporowego ognia amerykańskiej floty, na którą nie było rady. Bitwa pod Derną była pierwszym amerykańskim zwycięstwem lądowym odniesionym poza terenem USA.

W wyniku odniesionego zwycięstwa, doszło do trzech rzeczy:
- ekskonsul i samozwańczy generał postanowił kontynuować marsz na Trypoli, czego jednak nie udało mu się zrealizować,
- dzielny porucznik O'Bannon (zwany w amerykańskiej historiografii Bohaterem z Derny) otrzymał od przyszłego paszy miecz mamelucki, jako nagrodę za odwagę i poświęcenie w służbie miłującego pokój narodu trypolitańskiego,
- przerażony obecny pasza postanowił czym prędzej zawrzeć z Ameryką pokój, co w sumie miało największe znaczenie dla przyszłego rozwoju wydarzeń.

W efekcie, ku zgryzocie ekskonsula, 10 Marines wycofało się z Derny wraz z mameluckim mieczem, zostawiając najemników i niedoszłego-przyszłego paszę na lodzie. Tak oto narodziła się nowa amerykańska tradycja wojskowa, polegająca na załatwianiu spraw rękami sojuszników, a następnie wystawianiu ich do wiatru gdy stają się zbędni. Tradycja ta jest konsekwentnie podtrzymywana do dziś przez kolejnych prezydentów. Jeśli chodzi o warunki pokojowe, to strony wymieniły jeńców zaś pasza Trypolitanii zobowiązał się więcej amerykańskich statków nie zatapiać. Innymi słowy - pełen sukces.

Wojna, cokolwiek by o niej nie mówić, trwale wpisała się także do historii US Marines.

Po pierwsze - miecz mamelucki w wersji krótkiego paradnego kordu na stałe stał się elementem paradnego munduru oficerów US Marines. Po drugie - w powstałym jakiś czas później hymnie tej formacji wojskowej drugi wers wprost odwołuje się do naszej żenującej kampanii:

From the Halls of Montezuma,
To the shores of Tripoli;
We fight our country's battles
In the air, on land, and sea;

O Halls of Montezuma napiszemy innym razem, też jest to dobra historia. Dla tych, którzy wolą wersję muzyczną hymnu - prosimy bardzo:



Prawda, że fajne? My wolimy jednak wersję z tym tekstem...
From the banks of the river Wear,
To the shores of Sicilly,
We're gonna fight, fight, fight for Sunderland,
To win the football league,
To hell with Man United,
To hell with Liverpool,
We're gonna fight, fight, fight for Sunderland,
To win the football league...


...oraz ten hymn wojskowy - w kontekście tego o czym piszemy jakoś bardziej do nas przemawia (trzeba zrobić głośniej, słabo słychać). Kto nie widział całego filmu ten trąba.



Jako swoiste memento dla całej wojny zacytujmy tekst drugiego z prezentowanych hymnów. Niech to wystarczy za najlepsze z możliwych podsumowań.
We're gathered here with a cross to bear
The bravest men anywhere
That this great land will remain free
God bless the men of the 303

Side by side we know no fear
Our minds are sharp, our eyes are clear
ln the air, on land or on the sea
We're the fightin' men of the 303

Give us this day our daily bread
and leopard skin for our head
Common ground and family
Let's give thanks to the 303

Years from now when we are gone
Our children's kids will hear this song
Think how strong and proud they'll be
Grandpa fought for the 303

czwartek, 2 kwietnia 2009

Ojcowie założyciele kontra bracia piraci - cz. I


W 1798 roku Napoleon Bonaparte w trakcie wakacyjnej podróży do Egiptu zrobił światu psikus, znikając z mapy Zakon Kawalerów Maltańskich - przeżytek epoki średniowiecznej, zbyteczny w czasach rozumu, pieniądza, broni palnej i gilotyny. Jak się wkrótce miało okazać, brak średniowiecznej skamieliny najmocniej mieli odczuć... Amerykanie, wchodzący właśnie w okres zwany "epoką dobrego samopoczucia".

Bez sensu? Tylko z pozoru. Kawalerowie Maltańscy przez ostatnie 350 lat dość skutecznie powstrzymywali grabieżcze zapędy krajów Maghrebu, trudniących się głównie piractwem oraz związanym z tym handlem niewolnikami. Możecie nazwać to centralnie planowaną gospodarką monokulturową, która po likwidacji Zakonu weszła właśnie w fazę dynamicznego rozwoju. Ponieważ kraje europejskie akurat toczyły wojnę którejśtam koalicji z rewolucyjną i bezbożną Francją, opłacały się piratom aby mieć od nich na chwilę święty spokój.

Amerykanie początkowo postępowali dokładnie tak samo, tyle, że dla nich wydatki związane z płaceniem haraczu arabskim terrorystom (ha ha - musieliśmy to tak napisać!) stanowiły pokaźny uszczerbek w budżecie (ok. 2-5%). Mówimy o czasach, w których Kongres ani prezydent nie mieli prawa nakładania podatków bez zgody legislatur stanowych, które z reguły zgodnie nakazywały im iść i się gonić. Armia USA liczyła wówczas całe 700 osób.

Próbując rozwiązać spór polubownie, do Trypolitanii wysłano poselstwo. Na złożoną propozycję rezygnacji z haraczu lub chociaż jego obniżenia, usłyszało ono z grubsza następującą odpowiedź:
- jesteście niewiernymi a prawowierni muzułmanie mają prawo grabić niewiernych na morzu, lądzie i nawet w powietrzu,
- będziecie płacić nam haracz gdyż jesteśmy wielcy, groźni i przerażający zaś nasza flota z radością złupi wasze statki handlowe a wasze kobiety sprzeda w niewolę do Czadu,
- gońcie się, o nieznający naszego wspaniałego alfabetu dziwni ludzie o trudnych do wymówienia imionach,
- Allah akbar.


Póki u władzy byli federaliści, sprawę haraczu i zbójeckich państw Maghrebu odłożono ad acta. Sytuacja zmieniła się gdy do władzy doszedł Jefferson, który pośród wielu innych zasad wyznawał tą, że z terrorystami się nie negocjuje. Gdy w 1801 roku zdecydował, że Stany nie zapłacą Trypolitanii należnego haraczu, zdenerwowany pasza Yussif Karamanli postanowił wypowiedzieć Ameryce wojnę. Ponieważ średnio orientował się gdzie leżą Stany Zjednoczone i nie chciało mu się za bardzo pisać do Jeffersona listów, nakazał ściąć maszty z flagami USA przed konsulatami w Algierze, Tunisie i Tripoli. Wojna w pewnym sensie wybuchła.

Zdaniem ekipy Wojny o Ciacho, wojny w zasadzie nie byłoby widać gdyby nie poczynania Amerykanów. Pasza był kiepski z geografii, nie miał zamiaru palić Waszyngtonu ani pustoszyć wybrzeży Wirginii, więc jedynym oprócz likwidacji amerykańskich konsulatów dowodem na to, że wojna się toczy, były napady na statki handlowe, które przed wojną i tak miały miejsce. Jefferson postanowił jednak rzecz raz na zawsze zakończyć, wysyłając na Morze Śródziemne całą amerykańską flotę wojenną w liczbie 8 okrętów celem przeprowadzenia blokady morskiej państw zbójeckich, posłania na dno wszystkiego co będzie można posłać i tym podobne.

Już w sierpniu 1801 statek USS Enterprise zatopił trypolitański okręt Tripoli, co nie powinno dziwić zważywszy, że dysponował bronią kosmiczną, mógł teleportować załogę i robić masę innych rzeczy, które widzieliście w telewizji. Tak poważnie - blokada trwała od 1801 do samego końca wojny (1805), przy czym największym sukcesem amerykańskich operacji morskich było spalenie USS Philadelphia, który osiadł na mieliźnie. Chodziło zasadniczo o to, żeby nowoczesny statek nie wpadł w ręce wroga, co mogłoby znacząco przechylić szalę zwycięstwa na korzyść Arabów. Znacznie lepiej udały się działania lądowe (tak - były takie!), o czym w następnym odcinku.

Jako ciekawostkę dodajmy, że w prowadzeniu blokady Amerykanów wspierali Szwedzi (chyba jedyny raz w historii), którym jednak udało się uniknąć wpakowania swoich okrętów na mieliznę. Szwedzi podobnie jak Amerykanie haraczu Arabom płacić nie chcieli. Ponieważ w czasie tej wojny nie spalili ani jednego własnego okrętu, nie zyskali chwały ni bohaterów narodowych. Nie lubimy ich za to szalenie.

Dowódca USS Philadelphia był albo wyjątkowym pechowcem, albo skończonym idiotą, gdyż nie pierwszy raz w tej kampanii wystawiał Amerykę na pośmiewisko całego świata. W 1800 podczas przewożenia haraczu dla paszy Trypolitanii dość niefrasobliwie zakotwiczył okręt w polu rażenia wszystkich dział jakimi tylko pasza dysponował, więc trudno było mu odmówić prośbie tego władcy dotyczącej wywieszenia na okręcie jego własnej flagi oraz przewiezienia trypolitańskiego ambasadora do Stambułu. Z kolei Stephen Decatur, który dowodził operacją spalenia USS Philadelphia został okrzyknięty bohaterem narodowym.

Rudy 2008-05-29:
Gurek, nie ma co się spinać, lepiej jest coś spalić...


Koniec części I. W kolejnym odcinku - szalona epopeja przedsiębiorczego eks-konsula, 10 US Marines przeciw Arabom, bezimienni najemnicy oraz miecz mamelucki.