środa, 8 lipca 2009

Demokracja na Komorach i śmiech na sali


Gdyby ktoś z Was chciał zapytać czym są i gdzie leżą Komory, odpowiedzielibyśmy, że to była francuska kolonia, która wczoraj obchodziła rocznicę swojej niepodległości i która leży tak piekielnie daleko, że nie dolatują do niej samoloty. Nawet z Jemenu. Ma za to ładną flagę, którą prezentujemy powyżej, oraz równie sympatycznego przywódcę (poniżej), na którego lud mówi "nasz Ajatollah". Przywódca jest lokalnym oligarchą, gdyż należy do niego fabryka materacy, rozlewnia wody pitnej oraz zakład produkujący tanie perfumy. W sumie będzie to pewnie jakieś 30% PKB Komorów. Fajowo, prawda?


Komory mają również swoje małe problemy, których czasem nie sposób zamieść pod dywan ani schować do komory piwnicy. Na przykład taki, że od 1975 roku przeprowadzono tam 20 zamachów stanu (udanych lub nie) lub też taki, że w państwie co jakiś czas pojawia się jakiś element aspołeczny, który postanawia coś sobie z małych wysepek wykroić.


W 1997 roku niepodległość ogłosiły dwie wchodzące w skład Komorów wyspy - Anjouan oraz Moheli. Chyba nikt za bardzo się tym nie przyjął, gdyż w 5 lat później obie wysepki powróciły na łono macierzy w zamian za możliwość wybierania własnego prezydenta. Tym samym Komory stały się czymś w rodzaju konfederacji. Na zbuntowanych-i-ponownie-zjednoczonych wysepkach rządził niejaki Mohamed Bacar, którego kadencja wygasała w 2007 roku.

Po wygaśnięciu mandatu, Bacar wbrew woli rządu centralnego rozpisał nowe wybory prezydenckie, i - co nas nie dziwi - wygrał je w cuglach. Prezydent Komorów próbował zająć wyspy zbrojnie, ale inwazja dokonana przez 500-osobową armię została odparta. Sądzimy, iż stało się tak głównie dlatego, że cała flota Komorów to 2 łodzie patrolowe, które średnio nadawały się do przeprowadzenia operacji będącej lokalną kopią D-Day. W efekcie, problemu nie udało się rozwiązać, poza tym, że obie łodzie przeprowadzały blokadę zbuntowanych wysepek i ktoś tam nałożył na nie jakieś sankcje.

Sprawy nabrały przyspieszenia dopiero w 2008 roku, gdy w konflik zaangażowała się Unia Afrykańska. To taka dziwna organizacja międzynarodowa, która zrzesza głównie dyktatorów i zwykle potępia innych dyktatorów za to, że nie wprowadzają u siebie demokracji. Ma pewne sukcesy w zapobieganiu przewrotom wojskowym, głównie dzięki wysyłaniu wojsk różnych krajów do różnych innych krajów, przez co nie mogą one u siebie przeprowadzać zamachów stanu. Dodajmy, że jej przewodniczącym jest znany zwolennik praw człowieka i obywatela - Muammar Kadafi. Dlaczego UA zaangażowała się po stronie rządu Komorów? Po pierwsze, chciała oczywiście bronić demokracji w tym państwie. Po drugie i ważniejsze, akurat bardzo nie wyszła tej organizacji misja stabilizacyjna w Sudanie, więc rozpaczliwie potrzebny był jej jakiś maleńki chociaż sukces.



I tak, rząd Komorów wspierany przez egzotyczną koalicję oddziałów z Sudanu, Tanzanii i Senegalu zaczął przygotowywać się do Wielkiej Inwazji. Nadano jej tajemniczy kryptonim Demokracja na Komorach, co biorąc pod uwagę, iż jej celem było w sumie zbrojne unieważnienie wyników wyborów, jest mistrzostwem Afryki w autoironii. 14 marca 2008 (chyba) zaczęło się - do brzegów Anjouanu przybiła łódź rybacka z 50 rządowymi żołnierzami na pokładzie, którzy wysiedli na brzeg i zaatakowali lokalny komisariat policji. W rządzie Komorów nastąpiła konsternacja, gdyż nie bardzo potrafiono ustalić kto do cholery wysłał tam tych żołnierzy. Potem znaleziono racjonalne wyjaśnienie dla sytuacji:
"Wysłaliśmy tych żołnierzy aby zajęli posterunek policji w miejscowości Domoni i uwolnili przetrzymywanych tam więźniów politycznych"
Tyle rzecznik rządu. Jakich więźniów politycznych? Nie wiadomo. W każdym razie w zależności od wersji, oddziały zajęły / nie zajęły posterunek policji i jeszcze tego samego dnia wycofały się do swojej bazy, by po dwóch dniach wrócić po swoich rannych kolegów, którzy gdzieś się zapodziali. Biali może i nie potrafią skakać, ale czarni oficerowie armii Komorów z pewnością nie umieją liczyć. W każdym razie, jeśli wierzyć słowom rzecznika prezydenta Bacara, kuter był dostarczony przez Iran.

24 marca 2008 rząd Komorów postanowił zakończyć tę farsę i zadecydował o rozpoczęciu inwazji. Na libijskich i francuskich okrętach, żołnierze koalicji wylądowali w trzech miejscach na wyspie Anjouan. Potem działy się dziwne rzeczy, których do końca nie rozumiemy, ale faktem jest, że po dwóch dniach Unia Afrykańska i oddziały rządowe zajęły całą wyspę, a Mohamed Bacar wraz z 23 kolegami zbiegł na francuską wyspę Reunion, gdzie postawiono mu zarzut nielegalnego przekroczenia granicy z bronią w ręku. Francja do dziś nie przyznała mu azylu politycznego i nie wypuściła go z tej wyspy.


Żeby nie było Wam smutno, na koniec prezentujemy optymistyczny widoczek z Komorów

sobota, 4 lipca 2009

Greccy dyktatorzy kochają zabłąkane pieski i ich właścicieli


Ci z Was, którzy mniej więcej regularnie odwiedzają ten blog, wiedzą, że nie ma czegoś takiego jak niedorzeczny powód do rozpoczęcia wojny, zmobilizowania armii i odpalenia w kierunku Odwiecznego Wroga wszystkiego co tylko się ma do odpalenia. Weźmy na przykład takich Greków. Obiegowa opinia o nich głosi, że wcale nie kochają swoich domowych zwierzątek i wyrzucają je na ulicę by tam zdechły. To wierutna bzdura! Grecy tak bardzo uwielbiają swoich czworonożnych pupili, że są gotowi zmobilizować dla nich armię i najechać zbrojnie swoich dwunożnych sąsiadów.

22 listopada 1925 roku, zapomniana przez bogów granica grecko - bułgarska gdzieś w górzystej Macedonii. Zapewne jest zimno, zapewne pada. Wspierani przez Bułgarów macedońscy rewolucjoniści z IMRO siedzą w ciepłych chatach i pochrapując śnią o udanych zamachach bombowych i spaleniu ruin Akropolu. Bułgarscy i greccy pogranicznicy łypią na siebie z niechęcią przez zasieki z kolczastego drutu. Nagle od strony greckiego posterunku w kierunku granicy wybiega zabłąkany psiak, za którym biegnie jego właściciel, grecki szeregowy. Obaj przebiegają przez granicę. Ze strony bułgarskiej padają strzały.


Rząd grecki jest oburzony, może dlatego, że składa się głównie z gen. Pangalosa, dyktatora, który już za rok zostanie obalony przez kolejny z wojskowych przewrotów. Pangalosowi przeszkadza niemalże wszystko, włącznie ze zbyt krótkimi sukienkami kobiet, więc na wieść o zastrzeleniu greckiego żołnierza i jego wiernego psa Szarika kipi i bulgocze jak zepsuty samowar. Każe wysłać depeszę, której treść można sprowadzić do następujących punktów:
  1. wy bułgarskie łachudry,
  2. zabiliście nam żołnierza, oficera oraz psa, za co domagamy się zadośćuczynienia,
  3. macie ukarać tych co strzelali i ich dowódców,
  4. macie przeprosić za tą zbrodnię, której dokonaliście,
  5. macie zapłacić sześć milionów drachm odszkodowania (za wszystkie trzy ofiary, hurtowo),
  6. na spełnienie naszych żądań macie 48 godzin, potem użyjemy siły.
Ultimatum było o tyle dziwne, że Grecy nie potrafili podać nazwiska oficera, który rzekomo zginął - prawdopodobnie nic takiego nie miało miejsca, ale za żołnierza i psa nie można byłoby się domagać aż 6 milionów drachm. Nie, nie wiemy co można było kupić za te pieniądze.

Żeby nie pozostać gołosłownym, grecka armia wkroczyła do bułgarskiej Macedonii i podjęła próbę zajęcia miasta Petrich, ale została odparta przez oddziały lokalnych ochotników oraz bojowników z IMRO. Były to mniej więcej takie brodate indywidua jak ten na zdjęciu. Armia bułgarska nie stawiała oporu. W walkach o bezpańskiego psa i grecki honor zginęło ok. 50 osób.


Incydentem zajęła się także Liga Narodów, która kazała Grecji się wycofać i zapłacić symboliczne odszkodowanie za spowodowane zniszczenia. Żeby zamknąć temat, Bułgarzy zdecydowali się przekazać Grekom psie pieniądze, których tamci się domagali. O ile nam wiadomo, środków tych nie przeznaczono na budowę schronisk dla bezdomnych zwierząt, ale to już inna bajka.

Zamiast błyskotliwego morału, zacytujmy ludzi, którzy na codzień zawodowo zajmują się opisywanym przez nas problemem:

"How do you get rid of your rubbish? Dump it outside for the dustman? Take it to the tip? In Greece that's how many people get rid of their unwanted animals. (...) The situation has been described as 'trying to empty an ocean with a teaspoon' , but we believe that every animal spared such suffering worth the effort. Hopefully, in time, the Greek attitude towards animal welfare will improve..."

Sądzę, że nieco wcześniej mój kot Tyfus nauczy się szydełkować.